Wiersze z dna pawlacza

Jest początek 1973 roku. Poeta i szef działu literackiego miesięcznika „Kontrasty”, Wiesław Kazanecki, na stronie 39. styczniowego numeru zamieszcza krótką notkę w rubryce „Post scriptum”:

Oryginalna wyobraźnia, umiejętne na ogół posługiwanie się metaforą, udane zabiegi nobilitujące codzienność do rangi pejzażu i nastroju bliskiego poezji – te zalety (świadczące o talencie) odnaleźć można w wielu fragmentach Pana wierszy. Ale na razie – tylko we fragmentach. Stanowczo zachęcamy do pisania, tym bardziej jeśli nadesłane nam próby stanowią – jak dowiedzieliśmy się z listu – plon kilkumiesięcznego tylko „treningu”.

Adresatem powyższych słów był niejaki W.B. z Ełku. W.B. miał wtedy prawie 19 lat i parę miesięcy do matury. A słowa poety dotyczyły zamieszczonych tu wierszy. Niestety, nigdy się W.B. nie dowiedział, które fragmenty, tak bliskie poezji, miał mistrz Kazanecki na myśli. Do dziś go to dręczy, bo gdyby wiedział, może skoncentrowałby się na nich, zamiast na górnictwie.

Spis treści:

 

Chciałbym położyć się na łące

chciałbym położyć się na łące
nabrzmiałej upalnym brzękiem trzmieli
w ciszy słonecznej nitkach
najcieńszej pajęczyny
źdźbło trawy bodzie niebo olbrzymim kłosem
po źdźble pełznie liszka
tanecznym mostem
mozolnie pnie się wyżej wyżej
by z krawędzi swego świata
spojrzeć na ziemię gigantów
tuż przy uchu bzyknęły
skrzypce wiosenne na dłoń
wstrzelił
na mgnienie
pasikonik
a cisza brzęczała nagrzaną sennością
sennym gałęziom
braknie oddechu
lato pachnie sośniną
i słońcem
pszczoły ciężarne miodem
powietrze pełne żółtego maku
chciałbym położyć się na łące
plamy na słońcu gorącym złotem przez
drzew gałęzie po pniu zawirują
w powietrzu i złote
cętki lamparciej skóry ziemię pokryją
do pierwszej chmury

(luty 1972)

do góry

Dziwny karnawał

śnieg się waha
smutno czernieją balkony
na piętrze oszalał patefon
porozbijał dźwięki
jak butelki po wódce
kamieniem
ostatni tramwaj
zdrzemnął się zziębnięty
na zapomnianym przystanku
z roześmianych okien
strzelano
dziś korkami od szampana
kochajmy się

(luty 1972)

do góry

Obraz

wołałaś kiedyś swego psa
było południe
czy może świt
na sennym rynku
gromada wróbli
kupczyła ziarnem zgubionym
wczoraj
dwie stare kwoki kumoszki
gwarzyły o pogodzie
pośrodku kałuży
w skwarne południe
czy może świt
wołałaś swego psa
przybiegł
szczeknął na wróble
wrzask podniosły
na sennym rynku
turecki jarmark ktoś coś kupuje
orzechy kwiaty perskie dywany
tu tylko dostaniesz
lampę aladyna marne
dwadzieścia kurusz
na pustym rynku
stare kumoszki gwarzyły
o pogodzie
było południe
czy może świt

(lipiec 1972)

do góry

Wracałem pieszo

wracałem pieszo
górskim strumieniem
leśną doliną
rzadki przechodzień
na ścieżce wody
płynąłem z prądem
na szpilce świerku
w perełce mokrej
śmiesznie maleńki
płynąłem z prądem
wracałem świtem
mgłą oplątany
w szklanym powietrzu
dzwoniono ciszę
igiełką lodu
jechałem turnią
wierzchem na chmurze
ku wschodniej stronie
smreki płonęły
łuną na niebie
biegłem zdyszany
w niezgrabnych dłoniach
niosłem źdźbło trawy
szyszkę jodłową
w górę i w górę

(lipiec 1972)

do góry

Koń

Topolową Notre Dame
Ciężko wstępuje w ślady własnych kopyt
Nisko licząc kamienie bruku
Drgają zmęczone ścięgna
Rzemienną przecięte niewolą
Wilgotne oczy aż po horyzont
Nie widzą drogi ciężko dyszącej
Chude przęsła żeber jałowo odlicza bat
Powoli brodząc pod prąd martwej rzeki
Ciągnie wóz

(lipiec 1972)

do góry

Róża z plastiku

w mroku pokoju
seledynowe ściany
w kącie gdzie zawsze najciemniej
na dębowym zmierzchu
niewidomej lampy
w szklistego brązu
przezroczystym kloszu
czernią zielona od dna
do granic prawdziwej zieleni
skończona zorzą
jeszcze trochę kłamie

(wrzesień 1972)

do góry

Jesień

w złotobiałej szacie
kudłatych obłoków
wysokie nieba spięte
monstrancją zachodu
horyzonty pozamykał
dym kadzidła o zapachu
grzybów ognisk
i zbutwiałych liści
szyją brzozy płaszcze
siwobrode włóczką cienką
babiego lata
czasem
las chłodem od ziemi
zamruczy już jesień

(wrzesień 1972)

do góry

Modlitwa o starość

I

kiedy byłem jeszcze zupełnie mały
wieczorami przed snem
klękała przy mnie
prowadziła rękę w pobożnym
w imię ojca
potem modliłem się sam
o zdrowie
o wiarę
o karabin za stówę

II

zmęczonym zmrokiem zebrani w chacie
zoraną dłonią kreślą znak krzyża
chrypnąc głosem nieobecnych
mruczą moja wina
myślami grzeją stopy puchową pierzyną
o deszcz
o plony
by urodził się chłopiec

III

ojcze nasz jeśliś jest
pozwól mi stworzyć swój epilog
nie chcę umierać
śmiercią współczesnych
nie chcę umierać
w płaczu szczęśliwych
wyłącz mnie panie
z kontaktu świadomości
jednym dotknięciem palca

(październik 1972)

do góry

In statu nascendi

nie będę śpiewał bogom
kirie nie przedrze się
między zaciśniętymi zębami
choć błądzę po ustach
szukającymi palcami ślepca
stanęliśmy razem pod
wąskim okapem
ja pójdę dalej
nawet mimo deszczu
oni zostaną
skręcą pod dach świątyni
lub kupią parasol
pójdę z odkrytą głową
może nie przyjmę pomocnej
dłoni noego
aż powstanie dylemat
utonąć czy nauczyć się pływać

(listopad 1972)

do góry

Chopin deszczowy

biegła
w górne tonacje dotyku
kreśląc
nowe ideały piękna
musnęła jaskółką
zielone górne fis
zamknij okno
uciekną ci napisane dźwięki
pada deszcz
na klawiaturę kropla
spłynęła z kartki

(listopad 1972)

do góry

Odlot

nie zatrzymasz lasu
pod zimę las zbiera się w stada
i odlatuje na południe
gdzie cieplej
grubym dębom najciężej
z wysiłku grabieją im palce
a w jamochłonnych dziuplach
wiewiórki drętwieją ze strachu
a kto odleci pierwszy?
osiki
ale niech pani nie martwi się
zimą przyfruną z północy
świerki o siwych włosach stuletnie
i znów będziemy mieli las

(grudzień 1972)

do góry

Neandertalczyk

na czubatym stalaktycie usiadłem
niekiepsko
woda mnie tylko podlewa kroplą co godzina
chyłkiem z nosem w ogonie
wyrasta na mnie dyktator
może by wreszcie zacząć myśleć logicznie?

(luty 1973)

do góry

Back to Top