- Mitch Albom, „Pięć osób, które spotykamy w niebie”, 3.01.2005
- Andrzej Pilipiuk, „Kuzynki”, 25.01.2005
- Stephen King, „Martwa strefa”, 1.03.2005
- Stephen King, „Cztery pory roku”, 4.04.2005
- Dorota Masłowska, „Paw królowej”, 25.05.2005
- Marta Dzido, „Małż”, 18.06.2005
- Anna Brzezińska, „Wody głębokie jak niebo”, 14.07.2005
- Terry Pratchett, „Czarodzicielstwo”, 15.07.2005
- Piotr Czerwiński, „Pokalanie”, 7.09.2005
- Urszula Sipińska, „Hodowcy lalek”, 15.09.2005
- L. Olson, S. Cloud, „Sprawa honoru. Dywizjon 303…”, 26.09.2005
- Terry Pratchett, Jack Cohen, „Nauka świata Dysku” cz. I, 9.10.2005
- Terry Pratchett, „Kot w stanie czystym”, 10.12.2005
- Jarosław Grzędowicz, „Pan Lodowego Ogrodu” cz. I, 14.12.2005
- Ruben David Gallego, „Białe na czarnym”, 15.10.2005
- Ryszard Kapuściński, „Autoportret reportera”, 6.11.2005
- Guy Gavriel Kay, „Pożeglować do Sarancjum”, 16.11.2005
- Guy Gavriel Kay, „Władca cesarzy”, 5.12.2005
Prosto, plastycznie, naiwnie…
[Mitch Albom, Pięć osób, które spotykamy w niebie]
3 stycznia 2005, BiblioNetka
Umiera człowiek. Stary Eddie, weteran wojenny, pracownik techniczny wesołego miasteczka na amerykańskiej prowincji. Ginie, ratując dziecko od śmierci, gdy zerwał się wagonik kolejki. Na takim banalnym motywie snuje swoją opowieść Mitch Albom. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że on tak swoją opowieść zaczyna, nie kończy. Bo śmierć Eddiego jest początkiem prostej i wzruszającej historii o relacjach między ludźmi i o tym, jak mogą być one zaskakujące i przypadkowe. A opowieść toczy się w niebie.
Książkę kupiłem przy okazji zakupów w supermarkecie. To o tyle ważne, że ta książka jest taka trochę 'supermarketowa’ w sferze emocji: trzyma w miarę niezły poziom, niektóre elementy ma całkiem świeże, inne – nie powiem: nieświeże – raczej klasyczne. Typowy współczesny amerykański bestseller, bez europejskich miazmatów i moralnego dzielenia włosa na czworo. Bardzo dobrze i spójnie skonstruowany, czyta się gładko, emocje przeżywa proste, by nie rzec naiwne.
O autorze z europejskiej perspektywy za wiele powiedzieć się nie da. Napisał bodaj osiem książek, co jak na amerykańskie standardy wyczynem nie jest, w tym wydane w Polsce: „Niezapomniana lekcja życia” i „Wtorki z Morriem”. Jest dziennikarzem sportowym, felietonistą, pracuje w radiu i udziela się w organizacjach charytatywnych. Tyle o nim wiadomo. To niewiele, zważywszy, że z okładki „Pięciu osób…” można wyczytać, iż powieść ta jest bestsellerem sprzedanym w 6 milionach egzemplarzy w 48 krajach. Tajemniczy mistrz, czy jednodniowa jętka? Za mało o nim wiem, by nawet na własne potrzeby orzekać jednoznacznie.
Cała fabuła „Pięciu osób…” zawarta jest w tytule: umiera człowiek, w niebie spotyka kolejno pięć najważniejszych osób, które miały decydujący wpływ na jego życie, takie kamienie na życiowych rozstajach. Najważniejszym, i właśnie świeżym elementem warstwy emocjonalnej tej miłej książki jest stwierdzenie, które stopniowo wyłania się z niebiańskich spotkań głównego bohatera: że bardzo często osobami, które powodowały zasadnicze zwroty w naszym życiu, są ludzie, których zupełnie o to nie posądzamy, ba, których w ogóle możemy nie znać. Fakt. Cegłę lecącą ci na łeb z rusztowania może złapać bezimienny murarz z niższego piętra, którego nigdy nie widziałeś i nie zobaczysz na oczy. A dzięki niemu żyjesz.
Jeszcze coś mi się podobało: malarskość tej powieści. Taki trochę impresjonistyczny, a trochę jak z „Arizona dream” klimat lekko surrealistycznego pejzażu, malowanego piórem nie gorzej niż pędzlem. Proste barwy, jak w starym 16-kolorowym formacie CGA, jak spod kolorowego filtra nałożonego na ekran czarno-białego telewizora. Ujmujące. Lubię to.
[Andrzej Pilipiuk, Kuzynki]
25 stycznia 2005, pl.rec.ksiazki
Jezu, co za bzdury… Ja wiem, że to jakby fantasy, ale jeśli fantasy osadza się w Polsce XXI wieku, to zwykła przyzwoitość nakazywałaby zachowanie odrobiny, już nawet nie realizmu, tylko zwykłej logiki. Zacznę jednak od pozytywów, bo po opisaniu wad może mi się odechcieć pisać cokolwiek.
Otóż moim zdaniem jedynym pozytywem tej powieści jest wartka akcja. Mimo zżymania się na całą resztę przeczytałem bez znudzenia do ostatniej strony, chociaż ostatnie kilkadziesiąt to już tylko z rozpędu, bo z niewiadomych przyczyn Pilipiuk ociąga sie z postawieniem ostatniej kropki, mamlając i papląc o niczym przez całkiem spory fragment zakończenia. Nie wiem, przydział papieru musiał wykorzystać, czy jak? Jeśli ktoś wybiera się w długą podróż pociągiem, „Kuzynki” skutecznie pozwolą mu zabić nudę, pod warunkiem, że nie będzie się wgłębiał w sens i niuanse tej książki. I tyle pozytywów.
O negatywach rozwodzić się nie będę, odsyłam do bardzo dobrych [przeczytanych] autorstwa Diany (dostępne na stronie domowej prk). Pod jej opiniami podpisuję się czterema łapami. Napiszę tylko o jednym, bo to mnie najbardziej wytrącało z czytania i brzuch mnie od tego bolał. Ze śmiechu. Katarzyna Kruszewska, 20-latka, jest agentem CBŚ (buaaahahaha!), superspecem od komputerów i supertajnych baz danych (ueeeeehehehe!), ekspertem psychologii, znającym superskuteczne knify
oddziaływania na innych ludzi (iiiihihihi!) i do tego chodzącą maszyną walki wręcz (aaaa, ratunku!). Aha, i jeszcze ma bezpośredni i tajny dostęp do najtajniejszego generała najtajniejszych służb, mimo, że ją z tego CBŚ-u wywalili (hep, hep, hep, no tak, czkawka). Już nie będę się rozwodził nad możliwościami technicznymi polskiego CBŚ-u, bo mogę tego nie przeżyć. Otóż, dla nieznających realiów nastolatków w wieku wczesnolicealnym pożyteczna informacja: w CBŚ-u 20-letnia dziewuszka byłaby mniej więcej na etapie nauki parzenia kawy dla zastępcy szefa delegatury powiatowej w Pcimiu (przepraszam mieszkańców Pcimia za wycieranie sobie gęby ich pięknym miastem). Jeśli w ogóle do tego CBŚ-u by trafiła, nie kończąc kariery w sekretariacie komendy Straży Miejskiej onego Pcimia. No to jak można tę książkę czytać bez zagrożenia zdrowia i życia? Bo cała reszta „realiów” jest na tym samym poziomie, albo i na niższym i dotyczy wszystkich trzech bohaterek pierwszego planu, bohaterów drugoplanowych oraz tzw. stojaków na halabardy. Wszystkich.
Cały czas zachodzę w głowę, czemu Pilipiuk napisał takie kretynizmy. Przecież naprawdę niewiele potrzeba, żeby tło powieści uprawdopodobnić, np. dodając bohaterkom po 10 lat i trochę doświadczeń w innym niż opisywane środowiskach historycznych. Nic nikomu by nie ubyło. No bo przecież chyba to niemożliwe, żeby autor nie potrafił wyobrazić sobie i przelać na papier paru szczegółów realnego życia? Zmaterializowała się przypowieść o życiu w wieży z kości słoniowej?
Finał z życia Polaków, czyli skutki pisania na wagę
[Stephen King, Martwa strefa]
1 marca 2005, BiblioNetka
„Martwa strefa” to nie jest jakieś wybitne dzieło. Raczej, jak na Kinga, przeciętne. To bardziej obyczajowy thriller niż dzieło z głównego kingowskiego nurtu, ale czytałem już swego czasu „Serca Atlantydów” – rzecz o podobnym charakterze – i podobało mi się. Tu – nie bardzo.
„Martwa strefa” to – mówiąc w skrócie – powieść o facecie, który w życiu kilka razy mocno stuknął się w głowę i od tych stuknięć nabrał pewnych zdolności parapsychicznych, jasnowidzenia mianowicie. Dzięki czemu dzielnie wspomógł policję, co mogło być świetnym finałem powieści, ale Kingowi było mało i jeszcze musiał dołożyć udaremnienie wyboru amerykańskiego Leppera na prezydenta. Oczywiście trywializuję i się wydurniam, ale zirytował mnie King lekko i to taka moja mała zemsta. Bo w rzeczywistości książka wcale zła nie jest, tylko sprawia wrażenie pozlepianej z kilku nie bardzo spójnych wątków, połączonych właściwie jedynie osobą tego walniętego w czoło, bo reszta wspólnych rekwizytów to atrapy. Ja nie wiem, czy w Ameryce płaci się za pisanie, tak jak u nas za komuny, od metra, czyli od strony znormalizowanej? Czy może od kilograma? Bo to już drugie takie dzieło Kinga (po „Sercach Atlantydów”), które sprawia na mnie wrażenie sklejanego w celu uzyskania odpowiedniej grubości.
Efekt tych zabiegów tuczących był w moim przypadku taki, że miotałem się w odczuciach od ściany do ściany. Najpierw – że to wtórne w stosunku do „Serc Atlantydów”, co było abstrakcją i nonsensem, jako że „Martwa strefa” powstała ze 20 lat wcześniej. Potem, gdy rozwijał się wątek wychodzenia z powypadkowej śpiączki i znajdowała swój finał afera z seryjnym mordercą, wraz z wątkiem miłosnym i parapsychicznym, byłem zachwycony i już-już szykowałem się do postawienia 6-tki w Biblionetce. A potem nadszedł moment, gdy jakaś siła sprawcza nakazała Kingowi dołożenie jeszcze stu stron. I znowu mi wszystko opadło (chodzi o entuzjazm).
Przyznaję uczciwie: to ten doklejony, niedorobiony wątek ratowania świata przed populistą-szaleńcem (ach, jak on pięknie skopał tego psa, błeee!) najbardziej zaszkodził tej książce w moich oczach. Ale to może mieć głębsze tło. Tekst powstał chyba w roku 1979 (taki copyright przynajmniej jest na stronie redakcyjnej). Wtedy możliwość wykorzystania mechanizmów demokratycznych dla przejęcia władzy na fali debilnego populizmu wydawała się abstrakcyjna i rodem z political fiction. A my mamy w tej materii swoje doświadczenia, wcale realne. Może to moje rozczarowanie bierze się więc stąd, że ja lepsze kawałki już w gazetach czytałem?
do góry
[Stephen King, Cztery pory roku]
4 kwietnia 2005, pl.rec.ksiazki
Właściwie powinienem napisać cztery oddzielne recenzje (i gdybym był cwany, to bym tak zrobił). Bo „Cztery pory roku” to cztery minipowieści, a nawet, jak „Metoda oddychania”, większe opowiadania. Ale te odrębne opinie należą się tej książce także z innego powodu: te cztery dziełka łączy wyłącznie zabieg formalny, w postaci dość zresztą dowolnie interpretowanego przypisania każdego z nich do jakiejś pory roku. Jak pisze sam King w posłowiu, powstały one zupełnie niezależnie, w innych okresach, jako wynik rozpędu pisarza po skończonym głównym dziele. Tak to King ujmuje: pisał sobie jakieś, dajmy na to „Miasteczko Salem”, pisał, pisał, potem skończył – i nie mógł się zatrzymać. No i tak powstało „Ciało”. Każda z nowelek jest więc zupełnie inna i każda podobała mi się w innym stopniu.
Książka zaczyna się od „Skazanych na Shawshank”, opowieści tu przemianowanej na „Wiosnę nadziei”. Na marginesie, „Cztery pory roku” były wcześniej wydane w Polsce pod tytułem tej minipowieści – nie wiem, dlaczego. Polska mania zmieniania tytułów na siłę? Ale do rzeczy. „Skazani…” to żywy scenariusz i wcale sie nie dziwię, że zostało to sfilmowane. Nie pamiętam filmu, dlatego nie potrafię porównać, co
lepsze, ale powieść jest niezła. Trochę w niej co prawda takich niedopowiedzeń i nierozwiniętych sekwencji, które aż się proszą o głębsze potraktowanie (albo dopowiedzenie obrazem, co uczyniono za Kinga), ale czyta się dobrze. Horroru nie ma tu za grosz, to sensacja czystej wody i amatorom tego gatunku polecam z czystym sumieniem.
„Zdolny uczeń” (albo „Lato zepsucia”) to z kolei doskonałe studium psychicznego, obsesyjnego związku młodego chlopaka z emerytowanym wojennym mordercą z obozu koncentracyjnego, ukrywającym się w Stanach i przez tego chłopca rozszyfrowanym. Z błahej, dziecinnej i jajcarskiej chęci wykorzystania zdobytej przewagi rodzi się mroczna i ponura asocjacja, przekształcająca psychikę chłopca i jego ofiary. Role się odwracają, psychika wypacza, atmosfera gęstnieje, fatum wisi, jest pięknie. Poważnie, bardzo dobry psychologiczny thriller.
I z tego mrocznego klimatu trafiamy w panakingową nostalgię. „Jesień niewinności” (czyli „Ciało”) to przede wszystkim wariacja na temat nostalgicznych czasów młodości, kumplostwa, rodzenia się talentu pisarskiego, dla niepoznaki wpleciona w historyjkę z ciałem zabitego przez pociąg chłopca. Od razu powiem, że podobała mi się najmniej. King w głównej historii opowiada inne historie, w tym jedną tak nudną, że ledwie zmusiłem się do nieopuszczania co bardziej rozwlekłych kawałków. Sama podstawowa fabuła też porywająca nie jest. Ot, takie sobie
opowiadanko. Cienko.
Za to na koniec trafiamy na perełkę. „Metoda oddychania”, występująca tu jako „Zimowa opowieść”, to horrorowate opowiadanie, pełne nieokreśloności, niedopowiedzeń i wiszącej gdzieś na uboczu grozy. Jest w nim, wbudowane, inne opowiadanie: okropne wprost, bez niedopowiedzeń, takie w stylu „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, czyli straszące naturalistycznym krwawym opisem. Ale dla mnie najlepsze było tło całej, zda się, niewinnej historyjki, bo to tło, jak się okazuje, to kwintesencja lęku, niepokazanego, nieopowiedzianego. Nie, nie ma
strachu, spać po tym można, to jeszcze nie jest ten prawdziwy King. Ale umiejętność budowy niepokoju (o, to dobre słowo) w tle spotkań nobliwych starszych panów sprawia, że po zamknięciu ostatniej strony można sobie powiedzieć: dobre, mocne.
A całkiem na koniec serwuje nam King jeszcze jedną nieznaną wcześniej, przynajmniej mi, umiejętność pisarską. Posłowie to lekki, trochę humorystyczny skrócony pamiętnik pierwszych kroków pisarskich autora oraz historii powstania „Czterech pór roku”. Powiem Wam, że ten King bardzo mi się spodobał. Kto wie, czy nie bardziej niż King-straszyciel. Czy on napisał jakieś memuary? Bo powinien.
Hiphopowa ciekawostka
[Dorota Masłowska, Paw królowej]
25 maja 2005, BiblioNetka
Najpierw o warsztacie. Jeden znany artysta malarz, profesor ASP, zwykł mawiać do swoich studentów, mających ambicje tworzenia sztuki abstrakcyjnej, performersów i innych pikasów: ty się, kochany, najpierw naucz konia rysować. Otóż ja bym bardzo chciał, żeby mi Masłowska, zanim zacznie eksperymentacje jakieś z językiem uprawiać, najpierw namalowała konia. Ot, choćby takiego, z jakiego przed dziennikarzem się wyśmiewa: „Szedł ulicą. Zmierzchało”. Bo tak, to tylko daje wydawcy na redaktorze zaoszczędzić. Kto na trzeźwo podejmie się redagowania tekstu, w którym nie wiadomo, co jest zamierzonym zabiegiem artystycznym, a co ortograficznym czy składniowym babolem? Tu mnie tknęło i swoją figurę retoryczną sprawdziłem ze stanem faktycznym. Noż jasnowidz jakiś? Redakcji ani korekty niet.
Obiektywnie rzecz biorąc, od tej pory wszystkie Peje, Sidneye, DJ-e i inni hiphopowi rymoskładacze to powinni wykonać „siad w kącie i wstydził się”. Walnąć 150 stron hiphopowej rymowanki na jednym oddechu to nie jest w kij dmuchał. Poważnie. Tu czapki z głów przed Masłowską, książka na warstat i do nauki, panowie „poeci”. Wcale nie żartuję.
Jak sugerowałem delikatnie w pierwszym akapicie, nie wiem, czy Masłowska ma talent pisarski, czy tylko błazeński. Spod maniery hiphopowego tekstu mało co widać, chociaż czasem zabłyśnie tu i tam jakaś perełka. Ale ta książka, tak jak poprzednia, ma szokować formą, a doszukujących się głębszych treści pacyfikuje autorka co jakiś czas wstawkami samobiczującymi i wyśmiewającymi jej własną twórczość. To jest mało odkrywcze, proszę Autorki, to już pan Pilipiuk praktykował z powodzeniem. I pierwszy.
Książkę czyta się źle, właśnie ze względu na manierę. Z pewnością lepiej by się jej słuchało z podkładem jakiegoś umc, umc, bo to, jak pisałem, żywa rymowanka. I historyjki takie, jak tu opowiadana, lepiej brzmią i wznioślej, gdy się je z dramatycznym przejęciem melorecytuje. Bo fabułka, psychologiczne sylwetki bohaterów, zwroty akcji itp., po odcedzeniu z rozbudowanej formy, to – przepraszam – kaszana jest. Gdyby to samo napisać po ludzku, pies z kulawą nogą by się nie zachwycił. A tak, to paru ludziom, zwłaszcza młodym kandydatom na nonkonformistycznych intelektualistów, z pewnością się spodoba. No cóż, być może jest taka nisza i ona potrzebuje swojego barda. No to ma Masłowską.
Tak się zastanawiam, co dalej? Już po „Wojnie…” wydawało mi się, że autorka zabrnęła w stylistyczną ślepą uliczkę i że – żeby z niej wyjść – musi wykonać dużą robotę w bardziej konwencjonalnym stylu. Okazało się, że ta uliczka ma jeszcze odnogi, nie mniej ślepe, ale dające złudzenie swobody ruchów. No to grzecznie podpowiadam: jest jeszcze taki, popularyzujący się zwłaszcza w internecie, styl pisania. Króluje on w blogach, GG i na różnych forach. Moshe naffftempnom „pofiests” machnąts w takim ffftylu? Tesh sssa fiele nad trestsiom i guembiom zaffftanafiats by siem ftedy nie tsheba. Forma pokryje.
Rzecz o dziewczynie…
[Marta Dzido, Małż]
18 czerwca 2005, Biblionetka
Gdybym był złośliwy i cyniczny, zatytułowałbym tę recenzję: „Rzecz o dziewczynie, której się robić nie chce”. Ale złośliwy nie jestem, przynajmniej nie aż tak, powstrzymałem się więc w ostatniej chwili. Bo „Małż” to opowieść o Alicji, tej od Krainy Czarów. Alicji piętnaście lat później. Alicji, której lustro się stłukło, zostało sprzedane, wyniesiono je na strych, przepadło gdzieś tam, w czasie. Alicji, która nagle odkrywa, że świat nadwrażliwej, subtelnej, nieprzystosowanej i wyalienowanej dziewczynce nie ma w zasadzie na co dzień nic do zaoferowania. Bo okazuje się, że w zwykłym świecie, gdy wyimaginowany świat z dziecięcego kokonu pozamyka wszystkie wyjścia do tajemniczych ogrodów, jest tylko szarość, codzienność i marnie opłacana rzeczywistość, że ten nowy, prawdziwy świat dopiero trzeba brutalnie zdobyć i nie ma w nim za wiele miejsca na materializację tego, co komu w duszy gra. A jeśli ktoś się nie przystosuje, nie dopasuje do reszty tego gigantycznego zaprzęgu, to sam się skazuje na outside. Choćby nie wiem jak był inteligentny, wykształcony i wrażliwy. Lajf is brutal – okazuje się, że w tym kabaretowym truizmie zawiera się większość sensu codzienności.
Przyznaję, że za „Małża” wziąłem się w odruchu poszukiwania równowagi po traumatycznych przeżyciach z prozą Masłowskiej. Przecież – myślałem sobie – nie może być tak, że już nikt nie będzie potrafił pisać normalnie i krytycy literaccy zachwycać się będą już tylko sztuką wynajdywania pokracznych form przekazu. Że literatura nie przestanie być sposobem na przekazanie ważnych treści. I nie zawiodłem się.
Marta Dzido to dziewczyna z tego samego pokolenia, co Masłowska. Wychowana, ukształtowana w takich samych klubach, na takim samym piwie i jointach, na upartego mogły się mijać prawie na tych samych imprezach. Jest studentką Szkoły Filmowej w Łodzi. W notce wydawniczej dokłada sobie dorosłości, jakby pisała CV: tu coś napisałam, tam coś nakręciłam… Ale to de facto debiutantka, to jej pierwszy prawdziwy, skończony utwór. Mogę tak napisać, chociaż nie jest to jakieś wiekopomne, rozwalające skostniałe struktury dzieło, kamień milowy polskiej literatury. Przeżycia młodych nieprzystosowanych, borykających się ze światem, który ich nie chce, bo nie godzą się na codzienność, bywały już tematem literackim dla paru pokoleń młodych twórcow. Ale Marta umiała pokazać, że ma coś do powiedzenia na ten temat, coś, co opisuje pewien fragment świata tej dzisiaj wkraczającej w bezwzględną rzeczywistość generacji. Gdy szczury pędzą, a czasem któryś nie może nadążyć.
Będę patrzył na tę dziewczynę, z pozycji coraz starszego dziada, ale z nadzieją, że dzięki takim jak ona będzie jeszcze kiedyś można wziąć polską książkę do ręki bez strachu, że okaże się artystycznie zmodyfikowaną książką telefoniczną.
Ach, gdybym był kobietą…
[Anna Brzezińska, Wody głębokie jak niebo]
14 lipca 2005, BiblioNetka
Zawsze uważałem, że określenie „literatura kobieca” trąci feminizmem i chęcią wyróżnienia się z ogólnego nurtu literatury, rzekomo zdominowanej przez przebrzydłych samców. Że powstało na wyrost i trochę na siłę. Dotychczas czytane książki, aspirujące do tego, aby je zaliczać do tak wyróżnionego nurtu, tylko mi to potwierdzały. Bo albo to były książki dobre, albo złe, ale zwyczajne książki. Aż do teraz, gdy przeczytałem ostatnie (a moje pierwsze) dzieło Anny Brzezińskiej. Teraz dalej nie wiem, czy istnieje „literatura kobieca”, za to wiem na pewno, że fantasy kobieca i owszem. Żyje – i ma się znakomicie.
Ten podział, to wyróżnienie oddziela mi Brzezińską od reszty tłumu pisarzy tego nurtu nie tematyką, nie bohaterami, nie jakimiś specyficznymi atrybutami. Tym, co wyraziście odróżnia „Wody…” od szarej fantastycznej masy i pozwala na stworzenie dotąd nieuznawanego przeze mnie odgałęzienia, jest styl. Zastanawiałem się, jak go nazwać: takie precyzyjne, detaliczne pióro, budujące nastrój i opisujące rzeczywistość w taki urokliwy sposób. Na stoliku obok mnie leży coś, co bardzo mi przypomina pisarstwo Anny Brzezińskiej: misternie wydziergana, niepowtarzalna we wzorze koronka.
To koronkowe pisanie wystarcza właściwie za wszystko. Bo nie ma tu jakichś nadzwyczajnie świeżych pomysłów fabularnych ani wykwitów nadpobudliwej wyobraźni. Jest ślicznie zbudowany świat, delikatny jak pajęczyna. Czasem, chcąc wyszukać coś do skrytykowania, starałem się czepiać braku efektownych puent czy zapierającej dech w piersiach akcji. Tego rzeczywiście czasem brakuje. Ale to jest nieważne. Tę książkę czyta się z przyjemnością i bez tego. Mając świadomość braków fabularnych, człowiek sobie uprzytamnia, że są to braki zupełnie nieistotne.
„Wody…” to zbiór opowiadań, osadzonych w świecie opartym na kulturze włoskiej. Kraina rządzona przez magów, którzy władają minipaństewkami na wzór średniowiecznych Włoch, budują przepiękne miasta, kształtują po swojemu poddanych i w ogóle rzeczywistość, wplatając w to demony spoza świata. Są okrutni i wspaniali. I zmagają się z rzeczywistością „materialistyczną”, co daje świetny efekt zderzenia średniowiecznej ciemnoty i zabobonu z krainą baśni. Pozornie samodzielne opowiadania bardzo dobrze współgrają, dając przekrój przez duży kawał historii tej fantastycznej krainy, od czasów świetności aż po upadek i bliskie zwycięstwo średniowiecznego ciemnogrodu.
Bardzo mi się to podobało, a myślę, że kobietom powinno podobać się jeszcze bardziej. Bo wyobraźnia Anny Brzezińskiej jest bardzo kobieca i do podobnych sobie zdaje się przemawiać najbardziej.
do góry
[Terry Pratchett, Czarodzicielstwo]
15 lipca 2005, pl.rec.ksiazki
Dłuższej recenzji nie będzie, bo bez spoilerów wszystkie recenzje z Pratchetta musiałyby wyglądać tak samo. Ja tylko właściwie w jednej sprawie. „Czarodzicielstwo” jest fajne, ale nie z tych najfajniejszych. I pewnie nic bym nie miał do napisania, gdyby nie jeden epizod, ktory mnie wprawił w długotrwałą głupawkę i trwa ona już drugi dzień. Noż, kurczę, podpieprzyć trzy konie jeźdźcom Apokalipsy… jeden jeździec i trzech pieszych… No ja nie mogę… 😀 Czytać Pratchetta, świat od tego pięknieje.
Nowy Hłasko czy Głowacki?
[Piotr Czerwiński, Pokalanie]
7 września 2005, BiblioNetka
W moich podróżach tropami Smęt… znaczy, młodej polskiej prozy, natrafiłem, zupełnie przypadkiem, na Piotra Czerwińskiego. Rzucił mi się w oczy na półce, bo został, obok Głowackiego „Z głowy” i „Uchodźców” Grynberga, wydany w serii Świata Książki „Nowa polska proza”. Okładkę miał podobną, mówiąc językiem zrozumiałym. Kupiłem więc – i nie wiem do końca, czy nie żałuję. Nie, raczej nie…
Piotr Czerwiński życiorys zawodowo-artystyczny ma dość krótki. Dziennikarz i publicysta, absolwent dziennikarstwa UW, wieloletni reporter „Expressu Wieczornego”, po jego zamknięciu pracował dla pism kolorowych. Mieszka w Warszawie. „Pokalanie” to jego debiut książkowy.
Porównanie „Pokalania” do dzieł Masłowskiej i Dzido nasuwa się w trakcie lektury samo, mimo że Czerwiński jest od obu wymienionych autorek sporo starszy (rocznik ’72). Dzieje się to za przyczyną pewnej maniery językowej, o czym później, ale także atmosfery, jaką autor tworzy dla swego otoczenia. Tą wspólną cechą „atmosferyczną” jest ogólna konstatacja, że świat jest urządzony do d… – co prawdą uniwersalną nie jest, ale stwierdzić to można dopiero, jak się przeżyje trochę więcej lat niż wyżej wymienieni pisarze.
Powieść Czerwińskiego jest o mękach i rozterkach faceta, któremu właśnie mija młodość, a z nią stare uczucia, stare przyjaźnie, gdy robi się pierwsze w życiu prawdziwe rachunki sumienia i wychodzi z nich, że jak na trzydzieści przeżytych lat osiągnęło się zaskakująco mało. W notce na okładce można przeczytać, że to nowy Hłasko. Pomijając sens takich porównań, moim zdaniem krzywdzących dla porównywanego (bo co to znaczy? A czemu nie odwrotnie? Może Hłasko to stary Czerwiński? A może to po prostu dwaj oddzielni pisarze, każdy ze swoim nazwiskiem?), pisarstwo Czerwińskiego wiele z Hłaski nie ma. Jeśli już wieszczyć pisarzowi jakąś ścieżkę przyszłości, to może raczej bliżej mu do tytułu następcy Pilcha lub Głowackiego właśnie? Pióro ma lekkie i grepsy mu łatwo spod niego wychodzą. Mimo depresyjnego nastawienia autora jest tam niemało momentów, gdy śmiałem się szczerze – albo z opisu sytuacji, albo z udanych bon motów. To bardzo duży atut tej książki, obok sporych fragmentów napisanych pięknie i równie sporych wtórnych i irytujących. Bo „Pokalanie” jest bardzo nierówne. Widać wyraźnie, że autor miał w trakcie pisania lepsze i gorsze dni, że raz go pióro niesie, a innym razem to on je taszczy z wysiłkiem, byle przebrnąć przez niewychodzący akapit.
Do minusów zaliczyłbym także jakąś taką manię prześladującą młodych pisarzy, która w jednostkowych przypadkach może uchodzić za oryginalny sposób przekazu, ale powtarzana przez wszystkich irytuje i śmieszy. Bo trendy jest, okazuje się, pisać angielskie wtręty w sposób ostentacyjnie fonetyczny (ajm wery gud rewiwer, ju noł? – to moje, a co!). Gdy pisała tak Masłowska, specjalnie mnie nie raziło. U Dzido uznałem, że to lekka przesada. Gdy czytam takie coś u Czerwińskiego – wkurza mnie i obniża ocenę o co najmniej jeden.
Ale ogólny bilans tej książki uważam za dodatni. Jest Czerwiński spośród wymienionej tu trójki młodych pisarzy autorem najdojrzalszym, najlepszym warsztatowo. Może dlatego, że starszy? A może dziennikarski staż odgrywa swoją rolę? W każdym razie przeczytać warto – czasem się człowiek pośmieje, a czasem pomartwi razem z autorem nad jego drogą pod górkę. W dodatku kończy się to dobrze, co nie jest dziś bez znaczenia.
Cierpienia niedocenionego talentu
[Urszula Sipińska, Hodowcy lalek]
15 września 2005, BiblioNetka
Coś mnie ostatnio nosi po jakichś strasznych niszach literackich. Nawet specjalnie tego nie chcę, samo tak wychodzi. Zabrnąłem do niszy autobiograficznej, a tam w jeszcze głębszy zakamarek: w memuary pani Sipińskiej. I co by tu powiedzieć? Z pisaniem jest podobnie jak ze śpiewaniem: każdy może, choć nie każdy powinien. Nie będę więc oceniał tego od strony literackiej, bo uznaję, że nie o piękno języka tu chodzi.
Urszula Sipińska była za czasów niesłusznego systemu jedną z gwiazdek estrady. W książce tej zajmuje się opisem cierpień artystów estradowych gnębionych przez komunę, głównie swoich. Wywodzą się z tego dwa generalne wnioski. Pierwszy to taki, że zmarnowała ta wredna komuna niespotykany, gigantyczny talent na miarę światową, na którym poznał się cały świat z wyjątkiem podstępnego Pagartu. I drugi, że gdyby nie to heroiczne obrzydzenie, z jakim pieszczochy władzy występowały na rozmaitych festiwalach i brały za to głodowe honoraria w dewizach, to do dziś byśmy kiwali się zgodnie w Kołobrzegu w rytm przepięknych pieśni, a Wałęsa spinałby na krótko przewody w jakimś stoczniowym warsztacie. Cisi bohaterowie nieznanej walki (a może na odwrót), psia ich mać.
Tak sobie trochę dworuję z tego dorabiania ideologii do zwykłego estradowego życiorysu przebrzmiałej piosenkarki, a to przecież literatura kuchenna i analiz niewarta. Może i tak, ja tego typu książek nie czytuję, nie wiem więc, czy to norma, czy wyjątek, taki bezkrytyczny narcyzm pamiętnikowy. Jest podobno pani Sipińska niezłym architektem wnętrz. Swego czasu przemknęła przez estradowy firmament jak meteor jaki czy inna leonida. To może wystarczy? Nie można być w życiu wszystkim, Leonardo da Vinci był raczej unikatem. Może, tak sobie nieśmiało zasugeruję, niech pisaniem zajmie się już ktoś inny, kto ma trochę więcej do powiedzenia?
[L. Olson, S. Cloud, Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski…]
26 września 2005, pl.rec.ksiazki
Tę książkę przeczytałem tylko dlatego, że od miesięcy kłuła mnie w oczy na pierwszym miejscu polecanek Biblionetki. Z reguły nie kupuję grubych, wielkich i drogich książek o historii najnowszej, wolę je wypożyczać. Łatwo tu o pomyłkę, dużo łatwiej niż w przypadku beletrystyki, do tego koszty są znaczące, miejsce w biblioteczce zajęte w nieproporcjonalnie duzym stoniu, a i wyrzucić szkoda. Tę kupiłem, właśnie po to, żeby jak najszybciej zweryfikować trafność biblionetkowego polecania. Poza tym drażniła mnie na tym szczycie listy 🙂
No i, niestety, moje obiekcje przed kupowaniem historycznych cegieł potwierdziły się. Nie, nie mam zastrzeżeń co do merytorycznej, faktograficznej treści tej książki, chociaż historycy coś by tu może mieli do wytknięcia. Czytałem wcześniej kilka wzmianek na temat tej ksiązki i jedna rzecz mnie w nich uderzyła. Otóż największą popularność zdobyła „Sprawa honoru” w Polsce, chociaż, napisana przez Amerykanów, miała w założeniu właśnie Amerykanom otwierać oczy na niedocenioną rolę Polaków w wygraniu przez aliantów II wojny światowej. A tu Amerykanie zainteresowali się, mówiąc eufemistycznie, średnio. I teraz wiem dlaczego. Ta książka jest po prostu źle napisana.
Treść mile łechce nasze polskie ego. Wspaniali byli ci polscy piloci, wspaniała byla w ogóle polska historia, i takich wrednych mieliśmy sojuszników, i do tego nieszczęśliwe położenie geograficzne… I rozpowszechniane fałszywe stereotypy, wymyślone przez carów, kajzerów oraz Hitlera ze Stalinem na spółkę… I w ogóle. Tyle że my, Polacy to wszystko wiemy. Cały wic polega na tym ,żeby uświadomić to światu. No i niestety ta książka tego zadania nie spełnia. Dlaczego? Bo z całego tego
zaangażowania emocjonalnego, tego zapału w przedstawianiu w pozytywnym świetle krzywdzonych przez stereotypy Polaków wyszła jedna, gigantyczna, opasła czytanka dla dzieci ze starszych klas podstawówki. Można by pomyśleć, że tak trzeba, że jest to pionierskie dzieło nieprzeznaczone dla nas, znających swoją historię na wyrywki. Ale przecież tamci czytelnicy czytują książki ambitniejsze od Muminków czy Kubusia Puchatka (z całym szacunkiem)? Ich pisarze historyczni nie traktują swoich czytelników jak infantylnych przygłupów? Czy może tak?
Jak by nie było, rozczarowałem się okrutnie. Okazuje się, że dla popularyzacji poloników w świecie nie wystarczy rzetelna wiedza historyczna i sympatia do Polski i Polaków. Przydałoby się też trochę pisarskiego talentu. Arkady Fiedler ze swoim „Dywizjonem 303” się uniżenie kłania.
do góry
[T. Pratchett, J. Cohen, Nauka Świata Dysku I]
9 października 2005, pl.rec.ksiazki
Początkowo miałem tej recenzji nie pisać, bo mi się ta książka nie podobała. Nie winię za to autorów – odwalili kawał rzetelnej roboty popularnonaukowej, przybliżając młodzieży dylematy kosmogoniczne i stawiając te same fundamentalne pytania, które ja sobie też stawiałem – mnóstwo lat temu. Pewnie jest tak, że filozofia, najpierw stworzenia, a potem istnienia, jest tą dziedziną, z którą musi zmierzyć się każde dojrzewające pokolenie i dobrze, że to obecne ma takich przewodników jak Pratchett & co. Tyle, że nie jest to książka dla mnie i pewnie dla nikogo, kogo te tematy dręczą dłużej niż 20 lat.
Przyznam, że spodziewałem się czegoś innego. Ostatecznie stworzenie świata dysku niemal w negatywie do naszego, istniejącego naprawdę, mogłoby stanowić pokusę pociągnięcia tego dalej i ubrania swojego świata w szczegółowe prawa natury. Myślałem, że to będzie o tym. Zawiodłem się – „Nauka…” należy do gatunku książek popularnonaukowych, które w atrakcyjnej, przystępnej formie uświadamiają tym, co tego nie wiedzą, jak kręci się Wszechświat. I tyle.
Powinienem zdobyć się na obiektywizm. Ta książka na to zasługuje. Powinienem napisać, w jak zgrabnej i strawnej formie pisze Pratchett z Cohenem o rzeczach bardzo trudnych do ogarnięcia ograniczonym ludzkim umysłem. Jak fajnie tłumaczy i przekonuje, i wyjaśnia, i przybliża. Powinienem, ale mi się nie chce. Bo niby dlaczego? Ja jestem subiektywnym czytelnikiem i guzik mnie obchodzi misja oświatowa wśród wchodzącej w myślenie młodzieży. A subiektywnie to nie jest książka dla mnie. Bardzo mi z tego powodu przykro.
do góry
[Terry Pratchett, Kot w stanie czystym]
10 grudnia 2005, pl.rec.ksiazki
Pratchett kocha koty. Co ciekawe, on je kocha za to samo, za co ja ich nie lubię. Do tego ma świadomość, że te cechy kota, które tak genialnie i z miłością wykpiwa, tak na serio kwalifikowałyby to egoistyczne zwierzę do ponownego wykopania do lasu i zdziczenia (a raczej do odesłania w nadprzestrzeń, z której pochodzą). I on, jako trzeźwy miłośnik kotów, napisał podręcznik obsługi Prawdziwego Kota. Tę książkę
powinni przeczytać wszyscy kociarze, dla potwierdzenia swoich obserwacji i doświadczeń, a przede wszystkim wszyscy kociarze potencjalni, noszący się z zamiarem wejścia w posiadanie (hehe!) jakiegoś sierściucha. Niektórzy mogą zmienić zdanie… a przynajmniej odpadnie późniejsze tłumaczenie: „ja nie wiedziałem…”. Oprócz kociarzy-praktyków oraz kociarzy in spe „Kot w stanie czystym” jest dla każdego, komu smutno i nudno w ten jesienny czas. Ból boków i przepony gwarantowany. Mam wrażenie, że cały nagromadzony ładunek komizmu, jaki drzemał w Pratchetcie, nie wyzwolony w kolejnych, coraz bardziej filozoficznych
tomach Świata Dysku, tu znalazł ujście. Komu smutno – do Pratchetta (trochę żal, że taki cienki).
Aha, i jeszcze jedno. Panie Pratchett, w jednym pan się myli. Mój pies nikomu nie obwąchuje krocza. Robi co prawda inne krępujące rzeczy, ale także nie te, które Wam tu przyszły na myśl.
do góry
[Jarosław Grzędowicz, Pan Lodowego Ogrodu]
14 grudnia 2005, pl.rec.ksiazki
Wkurzyłem się. Otóż przeczytałem wstęp do powieści. Wstęp do bardzo dobrze zapowiadającej się powieści. Bardzo dobry wstęp do bardzo dobrze zapowiadającej się powieści. Koniec.
Wątki zgrabnie pozawiązywane, bohaterowie nakreśleni, czas i miejsce akcji atrakcyjne, wszystko spójne i sensowne, pogrymasić można trochę nad sposobem prowadzenia narracji bez specjalnego sensu w dwóch osobach (bo nic z tego nie wynika ani niczemu to nie służy) ale to raczej problem redakcyjny niż merytoryczny. I tak to sie kończy po pięciuset stronach. Ja rozumiem – marketing, łatwiej sprzedawać grubą sagę tom po tomie niż hurtem w całości, ale to wtedy, gdy się czytelnikowi jasno powie: kochany, masz tu pierwszy tom, za dwa miesiące wyjdzie drugi, za następne dwa trzeci i tak dalej. To wtedy ma sens. Nieraz już tak było.
Jeśli natomiast wydaje się coś, co można najwyżej nazwać prologiem, bez choćby przybliżonego zakreślenia czasu wydania kontynuacji, to to jest zabieg marketingowy wymyślony przez marketingowca po przyspieszonych kursach zaocznych. To jest tak, jakby Sienkiewicz wydał „Potop” do słów „Kmicic spalił Wołmontowicze!” a potem oznajmił, że resztę to on kiedyś dopisze. To już nie jest przypadek Sapkowskiego z jego Reynevanem, to nawet nie jest przypadek „Dzieci Hildora”. Więc uroczyście oznajmiam: ta saga ma wielkie szanse spodobać mi się. Jeśli jednak będę czekać dłużej niż kilka miesięcy, to na pewno sobie odpuszczę. Ten pierwszy tom to fajne czytadło, ale nie do tego stopnia, żebym miał to czytać drugi raz.
Światy równoległe
[Ruben David Gallego, Białe na czarnym]
15 października 2005, BiblioNetka
Pusty śmiech mnie ogarnia, gdy sobie pomyślę, ile inwencji wkładają pisarze sf w rozpracowanie koncepcji światów równoległych. A te światy sobie istnieją. Tu i prawdopodobnie jeszcze teraz. Na Ziemi, w szczęśliwych, choć coraz rzadziej spotykanych rajach – rajach z zadekretowaną powszechną szczęśliwością. Światy z niewieloma punktami stycznymi, o różnych prawach natury i różnych systemach wartości.
To jest książka o głęboko niepełnosprawnych fizycznie dzieciach. O ich równoległym świecie. O równoległym świecie stworzonym przez chyba jedyny zdolny do tego ustrój: radziecki socjalizm. Tak sobie myślę, że stworzenie oficjalnie usankcjonowanej enklawy innego człowieczeństwa możliwe było tylko w tamtym ustroju. Innego rodzaju totalitaryzmy rozwiązywały te sprawy brutalnie i ostatecznie. Socjalizm nie. Socjalizm stworzył inny gatunek człowieka, którego, dopóki był dzieckiem, zgodnie z przepisami i normami uczył, utrzymywał przy życiu, rozwijał intelektualnie według jego talentów i wpajał miłość do najdoskonalszego z ustrojów, a potem, z chwilą osiągnięcia pełnoletności, gdy ledwie dorosły nie był w stanie nauczyć się robić przysłowiowych mioteł, nakazywał mu umrzeć. Zgodnie z normą. Żadnej eutanazji, broń Boże. Umrzeć śmiercią naturalną z powodu niemożności wykonania elementarnych czynności dla podtrzymania własnego życia: podniesienia łyżki, wyjścia z łóżka za fizjologiczną potrzebą, napicia się wody. Zgodnie z przepisami takie osoby w wieku lat 18. kwalifikowały się do starczych umieralni – bo nie da się określić tych przybytków mianem domów starców.
Dwa szokujące elementy nadają tej książce inny wymiar. Pierwszy to prawdziwość: Ruben Gallego pisze o sobie. Tak, to są jego prawdziwe losy. Autor jest urodzonym w Moskwie synem Wenezuelczyka i Hiszpanki. Wychował się, jako sierota, w sowieckich domach dziecka. Jego sieroctwo naznaczone było dodatkowym piętnem: był ofiarą dziecięcego porażenia mózgowego, dzieckiem pozbawionym niemal zupełnie zdolności operowania kończynami. To, że przeżył system umierania, zawdzięcza w dużej mierze splotowi przypadków i ludzkiej wrażliwości niektórych opiekunów. Gallego o tym szczegółowo nie pisze, zostawiając ten element niedopowiedziany, lecz z opisanego mechanizmu funkcjonowania świata niepełnosprawnych w ZSRR łatwo można tę resztę sobie dośpiewać.
Drugi czynnik – to aktualność. Gdy zaczynałem czytać tę książkę, jakoś nie docierał do mnie czas, w którym dzieje się jej akcja. Podświadomie lokowałem ją w czasach stalinizmu, może przed-, może zaraz powojennego. Choć przewijające się tam różne atrybuty nie bardzo się z tym moim odbiorem zgadzały, podświadomie je wypierałem, bo okrucieństwo tamtych dawno minionych czasów było w tym kontekście bardziej oczywiste. Prawdziwy okres, w którym działy się opisywane wydarzenia, uświadomiłem sobie dzięki jednemu małemu szczególikowi. Otóż w pewnym epizodzie całkowicie upośledzony ruchowo chłopiec, któremu wkrótce miało skończyć się życie na łóżku w domu starców, we własnych odchodach, między „dochodiagami”, w ostatnich dniach pobytu w domu dziecka czytał „Solaris” Lema.
Wstrząsająca książka. Ja już wiele rzeczy w życiu widziałem i niełatwo mnie zaszokować ani mną wstrząsnąć. Rubenowi Gallego to się udało. Polecam odpornym psychicznie i wrażliwym jednocześnie. To jedna z najlepszych książek, jakie w życiu czytałem.
[Ryszard Kapuściński, Autoportret reportera]
6 listopada 2005, pl.rec.ksiazki
Trochę się rozczarowałem. „Autoportret reportera” to tytuł mylący – Kapuściński tego nie napisał. Ta książka to taki patchwork, posklejana w miarę tematycznie z wypowiedzi Kapuścińskiego, jakich udzielał w różnych wywiadach. Zrobienia z tego spójnej całości podjęła się Krystyna Strączek i moim skromnym zdaniem wyszło jej tak sobie. Dużo w tym informacji o reporterze, dużo o jego pracy, o jego podejściu do zawodu, do życia, ale trochę to jakieś płaskie, dwuwymiarowe, i mocno widać
miejsca klejenia. Ja czytałem niemało Kapuścińskiego oraz sporo tych wywiadów, które posłużyły za źródło książki. Powiem, że tam, we własnych tekstach autora i w pełnych zapisach z nim rozmowy, jest o Nim dużo więcej, dużo pełniej i dużo prawdziwiej, mimo że z reguły nie miały one za cel takiej jednoznaczej hagiografii Kapuścińskiego. Okazuje się, że On najlepiej przedstawia się sam, przez swoje dzieła.
Z prawdziwym utęsknieniem czekam więc na autorską autobiografię, bo wyszło, że może być także nieautorska 🙂 . Obawiam się jednak, że się nie doczekam. Kapuściński woli pisać o świecie. Na pisanie o sobie najwyraźniej nie ma czasu. Szkoda.
[Guy Gavriel Kay, Pożeglować do Sarancjum]
16 listopada 2005, pl.rec.ksiazki
No i mi Kay short listę ulubionego fantasy przemeblował. Tak, to jest to, czego od dłuższego czasu szukałem w literaturze fantastycznej, a co w pewnym stopniu dał mi Sapkowski w „Narrenturmie” i „Bożych bojownikach”: prawdziwy świat.
To prawie nie jest fantasy. „Pożeglować do Sarancjum” i w ogóle cały cykl „Sarantyńska mozaika” wrzucił Kay do tego gatunku praktycznie dwoma prostymi zabiegami: umieszczeniem na niebie dwóch księżyców i odrobiną magii. Cała reszta to tylko zmiana nazw i lekkie przemeblowanie tła, zrobione przede wszystkim po to, że uwolnić fantazję pisarza z konieczności dotrzymywania wierności realiom historycznym epoki Bizancjum. Dzięki temu nie musiał się zastanawiać, czy w okresie budowy Hagia Sophia imperium wojowało z Wizygotami, czy może z Persami, i żaden historyk-perfekcjonista nie będzie mu się na ten temat mądrzyć. Dzięki temu powieść koncentruje się na swojej treści. A treść jest przepiękna.
To jest opowieść nie o rycerzach, nie o magach, elfach czy krasnoludach. To opowieść o artyście, o twórcy mozaik, wynajętym przez cesarza do ozdobienia kopuły budowanego przez niego sanktuarium. Prędko teraz przelatuję myślą różne przeczytane przeze mnie książki fantastyczne – i nie mogę znaleźć drugiej takiej, która w tak pełny, bogaty, zróżnicowanmy i oryginalny sposób przedstawiałaby sylwetki swoich licznych bohaterów: od niewolników po królów i cesarzy, tak wiarygodnie i precyzyjnie malowałaby świat, w którym osadzona jest akcja. Kay
stworzył nie tylko znakomitą literaturę fantastyczną. On stworzył znakomitą literaturę. Bezprzymiotnikową.
Bardzo polecam, szczególnie tym wszystkim, którzy nie przepadają za papierowymi czarodziejami i herosami wypełniającymi kartki różnych mutacji epopei o Conanie Barbarzyńcy. Jeśli lubicie historię lub romans z dawnych wieków z odrobiną bajki – weźcie się za Kaya. On siedzi okrakiem na granicy między fantastycznym gettem a literackim mainstreamem. A nawet moim zdaniem często spada na tę główna stronę :).
[Guy Gavriel Kay, Władca cesarzy]
5 grudnia 2005, pl.rec.ksiazki
Ci, którzy głoszą, że „Władca cesarzy” i „Pożeglować do Sarancjum” stanowią jedną opowieść, mają rację i jednocześnie jej nie mają. Gdy czyta się te książki jedną po drugiej, rzeczywiście nie można oprzeć się wrażeniu, że Kay podzielił fabułę trochę sztucznie na dwa tomy. A jednak jest jeden czynnik, który te tomy wyraźnie odróżnia i czyni z nich dwie praktycznie samodzielnie żyjące powieści. Ten czynnik to styl narracji i klimat. Z tego powodu łatwo wyobraziłem sobie koniec historii na
ostatniej stronie „Pożeglować…” i równie bez trudu „Władcę” bez zawiązania intrygi w poprzedniej książce.
O części pierwszej pisałem jakiś czas temu, nie będę się więc powtarzać. Część druga służy rozwiązaniu wszystkich wątków i intryg z części pierwszej oraz chyba nawet większej ilości intryg i wątków, które autor dorzucił już tu. Z tego powodu akcja nabiera tempa, czasami wręcz takiego, że sam Kay nie nadąża (o czym potem). Nie będę tu spoilować, choć aż się prosi, powiem tylko, że jest to kawał świetnej fantasy, a gdyby nie te drobne elementy „ufantastyczniające”, można by powiedzieć: kawał doskonałego historycznego romansu – z soczystymi intrygami,
rozmachem, miłością i zbrodnią. Znakomita książka, prawie jak poprzednia część. Dlaczego prawie? A właśnie.
Z góry zaznaczam, że będę teraz wybrzydzał, chociaż moje wybrzydzanie jest takiego samego rodzaju, co marudzenie, że Otello u Szekspira jest, jak na Murzyna, za mało czarny. Otóż wydaje mi się, że Kay z ilością wątków pobocznych przegiął, w związku z czym albo je niesłusznie zlekceważył i spłycił (Shaski, Shirin, Lysipp) albo nie miał koncepcji, co począć z tak pięknie zawiązaną akcją (sztuczne ptaki). Osobnym fenomenem jest zakończenie. Tak sobie pomyślałem, że na dobrą sprawę ten koniec mógłby być taki sam przy co najmniej jednej, dwóch, a gdyby nie
pewien zabieg okulistyczno-chirurgiczny, to nawet trzech postaciach kobiecych. Niczego by to w fabule nie zmieniło, nie spłyciło ani nie wzbogaciło. Praktycznie inne byłoby tylko ostatnie użyte imię żeńskie. Kay użył tej osoby, której użył, dzięki czemu uniknął kolejnego nierozstrzygniętego wątku, z którym, jak mi podpowiada silne podejrzenie, nie bardzo wiedział, co zrobić, ale akurat wersja ta była
najbardziej wydumana, nieuzasadniona i nieprawdopodobna.
Tyle marudzenia. Całość, „Sarantyńską mozaikę”, polecam ze szczerego serca. Świetna.