Oprócz pisania wprost o książkach zdarzało mi sie zabierać głos w innych sprawach z literaturą, a także kulturą widzianą szerzej, związanych. Pisałem o muzyce, o plastyce, o filmie… Nie rościłem sobie pretensji do jakiegoś profesjonalnego znawstwa – był to raczej głos przeciętnego konsumenta. Czy istotny – proszę ocenić samodzielnie. Oto kilka ładniejszych tekstów:
- „Pudel z Gwadelupy”, 4.08.2006
- „Jesieni szkoda”, 21.08.2006
- „Zajdel rozśmieszacz”, 28.08.2006
- „Wiedeń powiatowy”, 8.01.2007
- „Dole i niedole sarniookich malców”, 3.03.2008
- „Szkłem w kulturę”, 26.05.2009
Pudel z Gwadelupy
4 sierpnia 2006
Oni to robią specjalnie! Ci ortodoksyjni psychiatrzy z Media Markt. Mają na mnie metodę. Polega ona na tym, że sprzedają mi jakiś sprzęt, przykładowo wib… tego, telefon. Po czym, 100/100, okazuje się, że jest to sprzęt, który już kiedyś komuś sprzedali, temu komuś się popsiuło i oddał. Oni grzecznie wzięli, a jakże, a potem znaleźli drugiego frajera, czyli mnie. Ja, zgrzytając zębami, 100/100, lecę do nich drugi raz i też oddaję. W końcu nie mogę być dowodem na prawdziwość ich hasła reklamowego. No i w porządku, następny frajer już pewnie czeka w kolejce. Tyle, że to jest dopiero połowa metody.
Druga połowa polega na tym, że jak już przylecę drugi raz, to mi się jeszcze, 100/100, nie zdarzyło, żebym między te półki nie wlazł.
Efektem ostatniego wlezienia (w tym cyklu telefon znanej firmy na „M” kupowałem, oczywiście popsuty) było zabłąkanie między półki z muzyką. Zły byłem z powodu wydymania przez psychiatrów, coś sobie na poprawę humoru postanowiłem więc kupić. Oczywiście gdzieżbym tam uświadamiał sobie, że oni tak specjalnie, i że teraz śmieją się w kułak, obserwując mnie na monitorach w kanciapie ochrony, jak z tej wściekłości na wydymanie dodatkowo nabijam im kasę.
Wpadli mi w ręce Püdelsi.
Odtąd daruję już sobie wydziwianie na kretynów bez spodni z czerwonych plakatów, skoncentruję się na zakupie, co to zrządzeniem niebios, dzięki ich perfidii, stał się moją własnością. Płyta nosi tytuł „Jasna Strona, Legendarni Püdelsi 1986-2004” i jest obszerna. 20 kawałków na niej się mieści, co przy ostatnich sztuczkach z wypuszczaniem krążków z 9 piosenkami jest godnym pochwały marnotrawstwem. Płytę puściłem sobie od razu jadąc do domu od tych (…). I się zafiksowałem. Od tamtego czasu, a było to w ostatni poniedziałek, w moim samochodzie rządzą Püdelsi.
Dla mnie bomba, jak ja lubię takich popaprańców. Himalaje eklektyzmu i pastiszu. Granica kiczu na wyciągnięcie ręki. A jednak… Jednak udało się pozostać po właściwej stronie księżyca. Słowo „sztuka” jest określeniem wcale nie na wyrost, w przeciwieństwie do większości tego, co się przez polską fonografię przewala. Tak, to jest sztuka, i to na wszystkich płaszczyznach, na których można Püdelsów oceniać. Bo ta płyta ma trzy warstwy: muzyczną, tekstową i Maleńczuka jako takiego.
Muzycznie mogę z całą odpowiedzialnością określić to jednym słowem: zawodowcy. Na płycie przekrój przez wszystkie estradowe gatunki muzyki: od funkie, przez rocka, rytmy łacińskie, po klezmerstwo kotletowe, a nawet coś jakby żywcem z poetyki śląsko-bawarskiego gatunku „volkswagenpolka” („Noś dobre ciuchy”). I w tych wszystkich wariacjach aranżacje mniodzio. Słucham tego pewnie już z piąty raz i wcale mi się nie nudzi, wręcz odkrywam stale coś nowego. Ta płyta w ogóle jest skonstruowana na wzór repertuaru kotletowych bandów, tyle że ostatni taki band, grający na tym poziomie profesjonalizmu, słyszałem na weselu mojej córci, co należy traktować jako komplement, bo dobrzy byli. Ciężko jest wszakże opisywać muzykę, najlepiej posłuchać samemu, do czego namawiam.
Jednak całkiem idealnie z tą muzyką nie jest. Ostatnio podyskutowałem trochę z fachowcami na temat przearanżowywania dobrze brzmiących, kameralnie skonstruowanych utworów. Tam chodziło o jazz, ale tu, na tej płycie, Püdelsi też się przed pokusą artystowskiego nadmiaru ścieżek dźwiękowych nie ustrzegli. Dwa remixy w charakterze bonusa dorzucili: „Mundialeiro” i „Uważaj na niego”. Hmm… Dobrze, że są wcześniej ich oryginalne wersje. I że mój odtwarzacz posiada poręcznie umieszczoną funkcję przeskakiwania utworów.
Teraz o tekstach. To w większości oczywiście Maleńczuk. Nie wiem, może odpowiada mi ten rodzaj zgrywy, może nastrój taki mam ostatnio… Czasem mi to nawet przeszkadza w odbiorze, bo jak się wsłucham w te rymy i bon moty, to mi muzyka umyka, gdy ryczę ze śmiechu. Kabareciarze, normalnie. Do tego to jest bardzo dobrze napisane od strony formalnej, poetyckiej. Kawał dobrej roboty, panie M.
Co do samego pana M., to jak zwykle uczucia mam mięszane. Z jednej strony on się irytująco przerysowuje, z drugiej to jego przerysowanie jakoś podkreśla to, już nawet nie przymrużenie oka, tylko wywalenie jęzora do publiczności. Drażni i uzupełnia. Maleńczuk ma podstawowe braki techniczne jako frontman, bywa też w nadmiarze zgrywy niewiarygodny, ale gdy się go ujmie całościowo…
W każdym razie zafiksowanie trwa, dziś w drodze do pracy cały dysk przeleciał od końca do końca. I, jak rzadko który, aż się prosi o podkręcenie głośności. Ryczy mi więc Maleńczuk na całe gardło, co musi z zewnątrz wyglądać interesująco: szpakowaty facet w krawacie, w samochodzie marki umcyk :-).
Jesieni szkoda
21 sierpnia 2006
Słucham Jarka Śmietany. Słucham już chyba trzeci raz z rzędu. I wcale nie dlatego, że mi się jakoś szczególnie podoba – raczej na odwrót: szukam przyczyny, dlaczego tak mnie drażni ta muzyka?
„Autumn suite” to bardzo porządnie wydany krążek. I skład zespołu, który ze Śmietaną ją nagrał, też przedni: Eddie Henderson, Nigel Kennedy, David Liebman, Bennie Maupin, Piotr Wyleżoł, Ed Schuller i Adam Czerwiński… Wydawałoby się, że już sam ten zestaw gwarantuje ucztę dla uszu, jak mawiał poeta. Taką ucztę zapowiada początek pierwszej części suity: „Birth”. Delikatnie, nastrojowo… Niestety, tylko początek. Potem Śmietanę poniosła wena. Poniosła i zaniosła w rejony orkiestralne. Bo na wymienionym składzie rzecz się nie kończy, niebagatelną rolę odgrywa tu jeszcze Orkiestra Kameralna z Galicji (tak brzmi jej polska nazwa? Nie wiem, nie znam się na kameralistyce i jej aktualnym stanie osobowym w naszym kraju). Aranże zostały bardzo rozbudowane, dużo smyczków, brzmień klasycznych… Za to nastroju jakby mniej. Specjalnie puszczam sobie tę płytę o różnych porach dnia, bo wiadomo, że do każdego brzmienia potrzebny jest inny klimat – i nic… Owszem, słyszę: i gitarę Śmietany, i skrzypce Kennedy’ego, i ten jazzowy feeling… i to nieszczęsne klasyczne, symfoniczne: raz, raz, raz…
Parę lat temu sensację zrobiła kapela Trebuni-Tutków, nagrywając i koncertując z autentycznymi muzykami reggae z Twinkle Brothers. Wszyscy się zachwycali, jakie świeże, jakie nowe, jakie oryginalne. A mnie to waliło po uszach, aż mi bębenki piszczały. Bo na moim amatorskim poziomie odbierania muzyki pięknie synkopowana muzyka reggae z prostym i dzikim, przerytmizowanym na „raz” i pełnym pierwotnego, surowego dynamizmu góralskim muzykowaniem nijak zgrać się nie chce. Co ciekawe, oba te gatunki oddzielnie bardzo lubię, zwłaszcza etno-muzyczne eksperymenty nowoczesnego wykorzystania góralszczyzny. Ale, na miłość boską, nie razem z reggae…
Słuchając „Jesiennej Suity” Śmietany miałem wrażenie deja vu. Ten sam skrzypiący na złączach, niepasujący do siebie eklektyzm, tym razem klasyki symfonicznej i jazzu, nieodmiennie niwelujący połowę jazzowego uroku, który przecież w synkopie się mieści. Bo gdy z jazzu zniknie synkopa, gdy ją zagłuszy klasyczny bit na cztery, to znika nastrój, zostaje tylko eksperyment… Tak jak Trebunie zabili feeling Twinkle Brothers, tak Śmietanie trzy czwarte feelingu zabiły rozbuchane smyczki.
Nie chcę tu potępiać wszystkiego w czambuł. Płyta ma wiele pięknych momentów (dziwnym zrządzeniem losu w miejscach wyciszenia orkiestralnych zapędów galicyjskich kameralistów). Wiem też, że Śmietana koncertuje z „Autumn Suite” bez tego smyczkowego orkiestrarium i że brzmi to o niebo lepiej: dyskretniej, kameralniej, bardziej nastrojowo. Jesiennie właśnie. No to swój prywatny apel tu wygłoszę, choć pewnie z efektem kota na puszczy: Panie Jarku, ja Pana proszę, nagraj Pan coś dla mnie. Ja tak lubię tę Pana gitarę…
Zajdel rozśmieszacz
28 sierpnia 2006
Dziś miałem w planie nostalgiczną blotkę o Jacku, który odezwał się do mnie po latach, ale teraźniejszość zwyciężyła. Zajdle rozdali. Taką nagrodę dla twórców sf, bodaj najważniejszą w Polsce. Słyszę, że dwie sztuki zainkasował Jarosław Grzędowicz: w kategorii opowiadań, za tekst „Wilcza zamieć” i, co smaczniejsze, w kategorii powieści, za rzecz pt. „Pan Lodowego Ogrodu”, tom I. Tak brzmi pełny tytuł z okładki: tom I, i to prawda jest najszczersza. Kapituła nagrody wniosła oto niebagatelny wkład w rozwój dyscypliny nagrodownictwa w Polsce. Nagrodziła początek powieści. Nie część cyklu, nie kompletny element większej całości – kawałek. Duży kawałek, nie powiem, kilkaset stron liczący. Na tyle duży, że kilka wątków zdążyło się zacząć, a główny bohater wpaść w niewąskie tarapaty. I tak go w tych tarapatach autor zostawił.
To samo w sobie nie jest nic nadzwyczajnego, powieści można wydawać w kawałkach, w końcu pisarz też człowiek i jeść musi. No, wydawać – owszem. Sprzedawać również, byle za długo spragnionych czytelników nie trzymać w przedpokoju. Ale żeby nagradzać? Żeby nie dać się pisarzowi wykazać do końca? A co będzie, jeśli dalszy ciąg będzie chałą? Pół książki nagrodzone, pół wygwizdane?
Chciałbym przy tym zaznaczyć, że nie mam nic ani przeciwko Grzędowiczowi, ani przeciw I tomowi jego powieści. To świetna rzecz się zapowiada, a Grzędowicz wyrasta na postać numer 1 polskiej fantastyki. No właśnie… Może by tak szanowny fandom po prostu pozwolił mu wyrosnąć?
Za to pole do dalszego udoskonalania sposobów nagradzania niedocenianych polskich twórców zostało otwarte. Teraz będę czekać, aż w którymś roku jakiś obiecujący pisarz otrzyma np. Nike za 3 rozdział 2 tomu swego wiekopomnego dzieła… I myślę sobie, ile stracił taki pan Sienkiewicz, boć przecież dziś nagrodę za „Ogniem i mieczem”, tom I, fragment od „Lotne czajki mknęły z wodą…” do „…Chrystusem rozpiętym leżeć kazawszy” miałby jak w banku.
Wiedeń powiatowy
8 stycznia 2007
Jako były rockman, miłośnik jazzu i chilloutu, do muzyki klasycznej mam podejście restryktywne – wymagam perfekcji, żeby mi się spodobało. Dotyczy to zwłaszcza koncertów na żywo, bo płyty z reguły są dopieszczone na maxa i mojej dyletanckiej krytyce krytyce się nie poddają (głównie dlatego, że rzadko ich słucham). Ale bywam czasem na koncertach i to one mają szansę, by podtrzymać mój zachwyt dla całego spektrum muzyki, bez wyłączania z niego klasyki.
Zacząłem tak zawile, żeby wprowadzić w temat koncertu noworocznego, z którego właśnie wróciłem. Od kilku lat regularnie, rok w rok, bywam bowiem na koncertach z okazji Nowego Roku, które organizuje Teatr Mały w Tychach. To jest w ogóle fenomen. To nieciekawe urbanistycznie miasto, sypialnia Katowic, bez klimatycznego (ani w ogóle żadnego) centrum, ot, same blokowiska w prostokątach dwupasmowych ulic, od dłuższego czasu, przynajmniej tak długiego, jak długo ja – gliwiczanin od 30 lat – mam z nim związki zawodowe, imponuje mi ambicją imprez kulturalnych, które tam się odbywają. I to nie jest przypadek, incydent – życie kulturalne między tymi postsocjalistycznymi blokami kwitnie na poziomie, który budzi mój szacunek i podziw. Na przykładzie Tychów widać, jak wiele w tej dziedzinie zależy od ludzi i autentyczności ich pasji oraz zaangażowania.
Głownym bohaterem koncertu noworocznego była Orkiestra Kameralna Miasta Tychy AUKSO. Tak się naprawdę nazywa, nic nie zmyślam. I mimo tej powiatowej nazwy jest to orkiestra znakomita. Markowi Mosiowi, dyrygentowi i dyrektorowi orkiestry, udało się stworzyć z ludzi młodych i ambitnych zespół kameralny na poziomie, ktorego żadna filharmonia by się nie powstydziła. Zespół zresztą doceniony – ci bardzo młodzi muzycy mają już na koncie płytę i koncerty z wybitnymi polskimi jazzmanami, z Leszkiem Możdżerem na czele.
Repertuar zaprezentowano typowy, noworoczny. Operetkowe arie, Straussowie we wszystkich odmianach, z opery nieśmiertelna „Carmen”. I dobrze, taki ten koncert miał być, z kluczowym klaskaniem na „raz” przez rozbawioną widownię włącznie. Ważne było to, że ani razu nie musiałem bać się, czy orkiestra lub soliści nie wytną jakiegoś koguta, że coś nie zabrzmi, że będę musiał udawać, jak to świetnie się bawię. Naprawdę istniała tylko lekka, porywająca muzyka.
I, tradycyjnie, przysłowiowo, najprześliczniejsza była wiolonczelistka.
Słowo o solistach. Moje im ukłony. Małgorzaty Walewskiej przedstawiać nie trzeba, profesjonalizm w każdym calu. Co ja bym jej jedynie zasugerował, to miesiąc kapuścianej diety i oszczędniejsze dekolty. Bardzo mile zaskoczył mnie za to Jacek Laszczkowski. Tak swobodnego tenora na prowincjonalnych deskach dawno nie widziałem, chociaż przecież różne sławy już tu chałturzyły. Nie jestem fanem tej muzyki i w związku z tym nie znam jego pozycji wśród polskich śpiewaków, ale naprawdę zasługuje na wysoką. Ma facet możliwości. Nie tylko zresztą jako tenor. Z braku partnerki (albo dla jaj) Laszczkowski jeden ze słynnych operetkowych duetów (zabijcie mnie, nie pamiętam, który, ja się na tym nie znam) wykonał… sam. I Bogiem a prawdą nie wiem, co on ma lepsze: tenor, czy sopran ;-).
Dole i niedole sarniookich malców
3 marca 2008
W ramach spóźnionych obchodów pewnego jubileuszu, o którym tu nie będę się rozpisywać, postanowiliśmy z żoną wybrać się na film oscarowy, który pozgarniał wszystkie nagrody, przeznaczone pierwotnie dla „Ciekawego przypadku Benjamina Buttona”, na którym pochopnie byliśmy wcześniej, nie wcelowawszy się w meandry myślowe oscarowego jury. Jak można się domyślić, chodzi o obraz pod tytułem „Slumdog, milioner z ulicy”, nad którym tsunami zachwytów przewala się jak świat długi i szeroki, Antarktydy i Seszeli nie pomijając. U nas jest podobnie, zachwycają się krytycy zgodnym chórem, niejaka Karolina Korwin-Piotrowska, którą nawiasem mówiąc cenię za niezależność i cięty język, wyznała w TVN, że oglądała to już kilkanaście (sic!) razy, a muzykę to sobie puszcza codziennie bodajże do śniadania. Takie fale jednobrzmiących zachwytów zawsze u mnie zapalają żółte światło ostrzegawcze i tym razem też się zapaliło. Poszedłem więc do tego kina, żeby sprawdzić naocznie.
I tego… Co ja tu będę owijać. Kicha ukazała się nam w całej swej krasie. Król jest nagi, a marketing rządzi. Film okazuje się kompilacją wtórności ze wszelkich możliwych szkół filmowych, od Emira Kusturicy po „Niewolnicę Isaurę”, a na końcu wszyscy śpiewają i tańczą, włącznie z nieboszczykami. Ten taniec byłbym może nawet przegapił, bo gdy tylko pojawiły się piewsze napisy kończące, wstałem, zdecydowany na zakończenie tego żenującego spektaklu, ale mnie żona posadziła z powrotem, bo na ekranie mimo napisów jeszcze się sporo działo, a to właśnie w sferze tanecznej, do wtóru uroczego umc, umc, z tekstem w języku hindi. A intryga? Intryga była, a jakże. Zaczęło się od jakże nowatorskego ukazania, że dzieciom w slumsach źle się wiedzie, nawet gdy są wrażliwe i uczuciowe. Gangi wykorzystują te dzieci do żebrania, co jest także strasznie odkrywcze i popychające kino na nowe tory, zwłaszcza gdy dzieci mają sarnie oczy i ciemne buzie, i są smutne i marzące o lepszym świecie. Najlepszą sceną było wskoczenie jednego takiego sarniookiego malca w szambo. Dobrze, że jeszcze w kinie zapachów do pakietu Dolby Digital Surround Pro Logic nie dołączają. Potem te dzieci, nie chcąc być wyzyskiwane przez nieżyczliwych gangsterów, żebrzą i kradną na własną rękę. W międzyczasie leją się między soba religijnie jakieś sekty wyznaniowe, w tym jedna muzułmańska. Czysty Kusturica, zarówno tematyczny, jak i z uwagi na zbliżone karnacje bohaterów. Następnie w fabułę wkrada się miłość, co przenosi akcenty ze społeczno-gospodarczych na uczuciowo-dramatyczne i Kusturica zanika na rzecz wenezuelskiej soap-opery. Jest wyzysk, jest uciśnienie, jest nieszczęście i suspens, gdy Ona biegnie, biegnie, biegnie do dzwoniącego telefonu, bo telefon jest od Niego, On zaś popadł w intelektualną potrzebę z powodu niedostatecznej znajomości twórczości Aleksandra Dumasa, a Karolina Korwin-Piotrowska zadjabła nie może się domyślić, czy Ona zdąży, i Ona zdanża i wszyscy żyją długo i szczęśliwie, zwłaszcza że On w międzyczasie wygrywa 20 mln rupii w teleturnieju Milionerzy, więc mają za co. Jedynie zły brat nie żyje długo i szczęśliwie, tylko wręcz przeciwnie, ale umiera monumentalnie, zrozumiawszy swoje błędy i wypaczenia i zabijając jednym strzałem złego mafioza ginie w wannie pod kołderką z licznych banknotów, które nie wiem, skąd miał w takiej ilości na podorędziu. W tej sytuacji wszyscy się na koniec cieszą, całe Indie wiwatują, miłość zwycięża na peronie, a wokół pląsają różni ludzie w rytm disco-bolo wraz z umarlakami, których ubito po drodze, w tym zdaje się nawet z tym monumentalnie nawróconym na ścieżkę prawdy i dobra bratem, którego ubito na końcu i miał prawo nie zdążyć na finał, zwłaszcza że był chyba w innym mieście. Nawiasem mówiąc nie wiem, ile to jest na nasze 20 mln rupii, więc nie jestem pewien, czy mam zazdrościć, czy może niespecjalnie. Sądząc po poziomie pytań i ich trudności, szacuję wartość tej nagrody na okolice dziennej wygranej w teleturnieju „Jaka to melodia”, ale mogę się mylić w ocenie i nieco zawyżać szacunki. Finałowe pytanie, kto był trzecim muszkieterem wraz z Portosem i Atosem, z podpowiedziami: A – Aramis, B – Kardynał Richelieu, C – d’Artagnan, D – Masaj, jest zapewne niesamowicie przeintelektualizowane w Indiach, świadczy o niebotycznej erudycji i znawstwie najgłębszych tajników literatury światowej, należy się tam za nie zwycięstwo i bogactwo niezmierzone, a nie jak w Polsce, najwyżej 500 złotych, i to brutto.
Wyszedłem więc z kina z ulgą, że to już koniec, i ze znacznym ubytkiem szacunku, jaki miałem dla Karoliny Korwin-Piotrowskiej. Ja wszystko rozumiem, zwłaszcza gdy sobie przypomnę, jak młodzieńcem będąc, w skrytości ducha i wstydząc się przed sobą, wzruszałem się, gdy Janusz Laskowski wyśpiewywał tęsknie: „żółty jesienny liiiiść, tyle mi opowiedziaaaał”, zadziwa mnie jednak, że dziś kinematograficzny odpowiednik „Beaty z Albatrosa” stawia się na piedestał i obsypuje nagrodami bez żenady i poczucia obciachu. Bo niedola sarniookich malców, podobnie jak dręczenie Isaury przez złego Leoncia, może poruszać struny w mniej skomplikowanych duszach, żeby jednak również u starożytnych członków amerykańskiej Akademii Filmowej? No, tu można częściowo zwalić winę na sklerozę. Ale Karolina Korwin-Piotrowska? Przecież całkiem nieźle się jeszcze trzyma.
Szkłem w kulturę
26 maja 2009
Bywają dni, gdy się człowiekowi piramida kryteriów estetycznych zachwieje i nie wiadomo, od której strony lecieć i podtrzymywać. Dni to przeważnie z pozoru nieznaczące, zwłaszcza na początku, gdy nikt nie podejrzewa, co mogą przynieść. Ot, weźmy taki ubiegły czwartek. Niby dzień jak co dzień i byłby-ci jałowym i pustym i pewnie musiałbym ograniczyć się do fascynującej opowieści o tym, jak kupowałem stół na działkę i jak go potem skręcałem przy użyciu głupoodpornych imbusów, załączonych w zestawie, żeby nie trzeba się było martwić o narzędzia, albo i opowiadałbym nudnawo o muszkach, komarach i makolągwach przecudnej urody, gdyby nie niezawodna telewizja, a w szczególności kanał Kultura. Bowiem po skręceniu stołu, który bardzo przepięknie prezentuje się w altanie i wcale mu nie przeszkadza, że rodem jest z Wietnamu, wróciłem z działki do domu, a tam zapuściłem telewizor.
Jako że godzina była już słuszna i w telewizji leciały same mordobijcze filmy albo inne Wildsteiny, przełączyłem się na Kulturę. Miałem zamiar tylko na chwilę, ot, tyle, żeby otrzeć się o piękne a w dużej części niezrozumiałe Słowo, bo popracować jeszcze chciałem, a w najgorszym przypadku poczytać cos nieskomplikowanego. Niestety z zamiaru nic nie wyszło i to całkiem niespodziewanie. Oto najpierw zafascynowała mnie końcówka jakiegoś programu muzycznego, w ramach którego nadali sprawozdanie z występu jednego smutnego, spoconego obdartusa na festiwalu, który miał na ścianie wypisane motto: „Trzy akordy darcie mordy”. Nic tu nie konfabuluję ani metafor nie konstruuję, tylko relacjonuję, jak było: taki napis wisiał tam naprawdę. Obdartus do motta nawiązywał pełną gębą, bowiem darł mordę przy akompaniamencie rozstrojonej lekko gitary, rzucając przy tym mięsem w ilościach hurtowych, jak, nie przymierzając, masarz w Tesco. Najpierw uśmiechnąłem się z politowaniem i schyliłem się po pilota, ale zanim zdążyłem go użyć, poprzez zwały werbalnej karkówki dotarł do mnie sens tego, co on śpiewa. A śpiewał o rzeczach życiowych, czyli jak wszyscy, ale bardzo zgrabnie i oryginalnie, z dawką chropowatej poezji rzadko spotykanej w postpunkowych eksperymentach muzycznych. I zasłuchałem się, z masochistyczną przyjemnością, nie zwracając uwagi, że program się kończy, a po nim będzie następny. A to ten następny był powodem największej mojej traumy tego wieczoru.
Ledwie bowiem przestały lecieć napisy kończące wyżej opisane darcie mordy, a już na ekranie zjawił się chudy, nieogolony młodzian z odstającymi uszami, który zapowiedział, że teraz będzie performance. Detalicznie, że teraz jeden artysta zrobi performance na wizji, a potem będzie dyskusja z udziałem ekspertów. Zaciekawiło mnie to, bo jak wiadomo, od czasu porażenia Masłowską eksperymentacje w sztuce bardzo mnie interesują, acz nie zawsze w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Korzystając z chwili przerwy na reklamy, poleciałem po whisky i żółty serek z oliwkami do zakąszania, po czym rozsiadłem się, skubnąłem serka, łyknąłem słusznie i zaczęło się.
Na początek zza sporej płyty kartonowo-gipsowej zaczęło lecieć pierze. Nie metaforyczne, tylko naprawdę, zwykłe pierze, chyba gęsie. Potem ktoś zapuścił piłę i zaczął w płycie wycinać dziurę. Przez dziurę wystawił ręce, jedną ubabraną na czarno, drugą na biało, i machał nimi dziwnie, pokazując różne palce, w tym jeden w geście znanym z amerykańskich filmów, od czasu do czasu podrzucając też pierze, które poniewierało się tu i ówdzie. Następnie wyciął szerszy otwór, przez który zaczął przeciskać cegłówki. Na tym anonimowość performera się skończyła, wyszedł zza płyty, ciągnąc za sobą betoniarkę. Betoniarkę oczywiście zaraz uruchomił, a następnie zaczął do niej wrzucac butelki. Zmartwiałem ze zgrozy, bo jedna była od atrakcyjnego trunku, a mianowicie whisky Ballantines, ale na szczęście okazały się puste. I tu zaczęła się część trudna do opisywania w prostych słowach. Betoniarka sobie chodziła, rzężąc rytmicznie, a performer kiwał się w przód i w tył, a potem na boki, ale w ogóle nie do rytmu betoniarki. Potem robił w płycie różne dziury, w które wkładał a to głowę, a to nogi, prezentując publiczności fikuśne buty (na oko od Hugo Bossa, ale się nie znam na obuwiu) z zadartymi dziobami. Potem trochę plątał w tych dziurach sznurek, w przerwach znów kiwając się na podobieństwo pensjonariusza bidula ogarniętego chorobą sierocą.
Na finał odstawił numer popisowy, a mianowicie nabrał garścią pierza, wsadził sobie do ust, po czym zaczął nim pluć na czarną rękę. Gdy skończył, sięgnął do betoniarki, nabrał szkła i zrobił z nim to samo co z pierzem, tylko obiekt plucia zmienił, bo celem była tym razem ręka biała. Bałem się trochę, czy sobie uśmiechu nie poszerzy, bo szkło było w sporych kawałkach, a rzecz leciała na żywo, ale nie, plucie szkłem upłynęło bezkrwawo. I na tym ów performance się zakończył, zostawiając mnie w zadziwieniu i osłupieniu.
Potem odbyła się dyskusja, w ktorej wzięła udzial jedna starsza pani, z wyglądu normalna, z zawodu psycholog, jeden dziwny facet z szaleństwem w oku i kucykiem na głowie, jak się okazało, profesor performansu i dwóch gości artystycznie poozdabianych, w tym jeden wypisz wymaluj łysy dresiarz spod osiedlowego sklepu – krytycy sztuki. No i znajomy nam skądinąd niedożywiony zarośnięty uszatek w charakterze prowadzącego. W tle produkował się jeszcze jeden performer, tym razem gość z bodajże Irlandii, który z benedyktyńską cierpliwością usiłował ułożyć na ścianie napis „Cierpliwość” właśnie. Napis był po polsku, klej na literach też najwyraźniej polski, bo litery ciągle mu spadały, a on cierpliwie przylepiał je na nowo. Mój podziw wzbudziła nie tyle cierpliwość performera, co jego zdolność do zapamiętania kolejności liter i tego, nad którymi mają być zmiękczające kreseczki, bo lingwistycznie to on był z polskiego analfabeta. Poza tym performance w jego wykonaniu nie wstrząsał mną tak bardzo, bo syndrom odklejających się liter to ja pamiętam ze szkoły, gdy nieraz bezskutecznie próbowało się w ten sposób wykonać jakiś słuszny ideologicznie napis na 1 Maja.
Co do dyskusji, to za wiele odkrywczych rzeczy się nie dowiedziałem. Rozbroiła mnie pani psycholog, która stwierdziła, że dotąd uważała performance za wygłup i przerost formy nad treścią, a teraz to ona zaczyna rozumieć, że należy wyłączyć myślenie i włączyć intuicję. Reszta towarzystwa mówiła zawile i mało zrozumiale, aż chwilami zastanawiałem się, czy po polsku, bo pojedyncze wyrazy rozumiałem, a złożonych w zdania już nie, ale generalnie dało się odczytać zasadnicze przesłanie, że sztuka nie zna granic i że wszystko może być sztuką, nawet jak ktoś zagraża własnej integralności cielesnej. Tak to mądrze ujęto, a mnie od razu przypomniał się ten performer w butach od Hugo Bossa, z jamą ustną wypełnioną świeżo tłuczonym szkłem z betoniarki, i zrozumiałem poniewczasie, czego cudem uniknąłem. Bo temu drugiemu, cierpliwemu Irlandczykowi, raczej od strony dezintegracji fizycznej niewiele zagrażało, albowiem litery miał z papieru. No chyba żeby mu studyjny mikrofon zleciał na głowę.
I tak, rozwijając awangardowo swoją wrażliwość na sztukę, anim się spostrzegł, jak wybiła północ i trzeba było iść spać. Pełen wrażeń już nawet na czytanie nie miałem ochoty, tylko od razu zasnąłem. Moje wcześniejsze obawy, że może mi się przyśnić facet z uśmiechem Jokera z filmów o Batmanie, na szczęście się nie ziściły.
Tak to czasem sztuka może przerosnąć człowieka, zwłaszcza gdy rozumu wyłączyć nie potrafi, włączając w to miejsce intuicję. Z pokorą przyjąłem ten wyrok i zastanawiam się tylko, czy ten performer ma jakiąś wystawę albo co, gdzie łyka to szkło codziennie od 10.00 do 18.00, czy tylko tak wygłupiał się jednorazowo, na potrzeby TV. Bo to jednak zasadnicza różnica, zwłaszcza w pieniądzach za zagrożenie zdrowia i życia.