- Neal Stephenson, „Żywe srebro”, 4.01.2007
- Guy Gavriel Kay „Ostatnie promienie słońca”, 9.01.2007
- „Niech żyje Polska, hura!” t.1 – antologia, 16.01.2007
- Stephen King, „Czarnoksiężnik i kryształ”, 18.02.2007
- Neil Gaiman, „Gwiezdny pył”, 24.02.2007
- Juan Goytisolo, „Makbara”, 26.02.2007
- Neil Gaiman, „Chłopaki Anansiego”, 10.03.2007
- Haruki Murakami, „Kronika ptaka nakręcacza”, 10.03.2007
- Jacek Dehnel, „Lala”, 14.03.2007
- Aleksander Sołżenicyn „Oddział chorych na raka”, 1.04.2007
- Neil Gaiman, „Nigdziebądź”, 13.04.2007
- Zbigniew Masternak, „Niech żyje wolność”, 2.05.2007
- Terry Pratchett, „Prawda”, 15.06.2007
- Andrzej Bobkowski, „Zmierzch”, 26.06.2007
- Orhan Pamuk, „Nazywam się Czerwień”, 26.07.2007
- Mariusz Wilk, „Wołoka”, 13.09.2007
Zdechłe, marudne srebro
[Neal Stevenson, Żywe srebro]
04 stycznia 2007, blog „Ja, woy”
Recenzję z „Żywego srebra” Neala Stephensona piszę już po pierwszym tomie dlatego, że dalej czytać tego nie będę. Tom I zmęczyłem do ostatniej strony, bo jestem ambitny i łatwo się nie poddaję, ale dalej znęcać się nad sobą nie mam zamiaru. I od razu chcę zaznaczyć, że wcale nie dlatego, że „Żywe srebro” to zła książka. Przeciwnie. Ona jest ambitna, szeroko zamachnięta, z olbrzymim historyczno-faktograficznym horyzontem. Do tego dobrze, sprawnie techicznie napisana. Tyle, że nudna, jak flaki z olejem.
Stephensona znam z cyberpunkowej twórczości i nawet mi się w tym podobał. Tutaj pozazdrościł sławy Wołoszańskiemu. Tak, tak, temu: Bogusławowi Wołoszańskiemu od rozmaitych sensacji XX wieku. Stephenson wziął na warsztat co prawda barok, ale zrobił to w podobnym duchu: sfabularyzował rzeczywistość. W „Żywym srebrze” występują autentyczne postacie, opisywane są autentyczne fakty. Bardzo wiarygodnie odmalowany został klimat tamtych czasów. Przekonująco zwłaszcza wypadają opisy działań naukowców wszelakiej maści w czasach, gdy z szarlatańskich sztuczek, alchemii i astrologii wyrastała prawdziwa nauka, gdy między bzdurnymi, często szokującymi i okrutnymi doświadczeniami pojawiało się to jedno, ktore popychało świat do przodu. To może być pasjonująca lektura dla osób lubiących literaturę z pogranicza historii i fantazji, gdy zagłębić się można w przekonująco opisane quasi-fakty, opisujące tamtą rzeczywistość w sposób, który śmiało można uznawać za prawdziwy, bo jest nie do zweryfikowania. No, żywy Wołoszański.
„Żywe srebro”, przynajmniej do momentu, gdy postanowiłem nie dręczyć się nim więcej, jest kanonicznym przykładem, jak powinna wyglądać szkolna lektura. Po co katować uczniów jakimś Żeromskim czy Iwaszkiewiczem – i tak 90% z nich przeczyta z musu, nie doceniając wartości, a wyławiając jedynie rozmaite aspekty, które pani od polskiego może potencjalnie do tematu na wypracowanie wrzucić. I na dodatek urazu do wysokiej literatury taki przymuszony uczeń nabierze. Stephensonowi udało się natomiast stworzyć coś, co dla celów dydaktycznych jest materiałem wprost nieocenionym. Olbrzymia ilość faktów, wiarygodna sceneria, precyzyjny harmonogram historyczny – to wszystko przekazuje autentyczną wiedzę o opisywanych czasach. Coś w najbardziej matołowatych łbach z tego zostanie, bo opis jest sugestywny, czasem aż przesadnie. A że nudne? A która lektura nie była nudna tylko dlatego, że była lekturą? Jeśli tabuny małolatów mają nudzić się nad przymusowo czytaną książką, a mimo to coś z niej wynosić – Stephenson jest do tego idealny. Po co rozwijać u nich traumę na punkcie Reymonta?
Na końcu świata, na początku świata…
[Guy Gavriel Kay, Ostatnie promienie słońca]
9 stycznia 2007, blog „Ja, woy”
Coraz rzadziej zdarza mi się zarwać noc nad książką. Prawdę mówiąc, w ostatnich latach mi się to nie przytrafiło. I nie ma co się dziwić, jeśli kogoś dzień w dzień regularnie budzik wyrywa ze snu o 5.30, to motywacja do nocnych przygód z literaturą drastycznie słabnie. Zresztą i powodów, tak z ręką na sercu, specjalnie nie było. W konfrontacji sen vs książka zwycięstwa książki mieszczą się w granicach błędu statystycznego. Takie ciekawe rzeczy teraz piszą.
A tu – masz. Zacząłem tradycyjnie, jako to zwykle bywa z książką słusznej grubości, niespiesznie, o 23. z minutami, przykryty kołderką, z radyjkiem brzęczącym za uchem… I raptem okazało się, że za oknem coś podejrzanie jasno, a śpiewu ptasząt nie słyszę li tylko z powodu zbyt szczelnych okien (i mało ptaszęcej pory roku). Jasna cholera.
Tak było dwa razy. W efekcie łyknąłem „Ostatnie promienie słońca” w te dwie noce i po raz pierwszy od dawna żałowałem, że to już koniec. Bo też Kay znowu mnie zadziwił. To jest spora sztuka, pisać rzeczy podobne w założeniu, obracające się z grubsza w tym samym, lekko podfantazjowanym świecie i za każdym razem pisać książkę odmienną w nastroju, charakterze, stylu, i czym tam jeszcze, co składa się na wzorowy warsztat pisarski. Pisząc to ostatnie trochę się zawahałem. Kay aż taki wzorowy dotąd nie był. Niekonsekwencje i porzucone wątki czy niedorysowani bohaterowie przytrafiali mu się nagminnie i tylko ogólne brzmienie opowiadanych historii pozwalalo na przymknięcie na to oka. Ale zostawiam to świadomie. Ostatnia powieść Kaya jest bowiem od tych niedoróbek wolna, przez co nic już niczym nadrabiać nie musi i można zachwycać się bez obciążeń.
Bo też jest czym. „Ostatnie promienie słońca” to opowieść o dawnej Brytanii. O tym, jak docierali się – kłócąc, walcząc, spiskując – Celtowie, Anglosasi i Normanowie, a wszystko wśród urealnionych baśni, na samym styku rzeczywistości i magii, gdzie świat elfów i zagubionych dusz, i pradawnych leśnych mocy współżyje z rodzącą się cywilizacją chrześcijaństwa (do tego pobrzękując echami z Sapkowskiego :-)). Udało się Kayowi namalować przepiękny, żywy obraz tym swoim urokliwym językiem, a do niego dodać żywą, pełną przygód akcję, bez melodramatu, bez romansidłowości. Trochę jak z Bunscha, trochę z Gołubiewa, trochę z Kraszewskiego. I dużo, dużo z celtyckich legend, jak zwykle wmontowanych pod dwa kayowskie księżyce.
Bardzo piękna książka. Inna niż „Sarantyńska mozaika”, inna niż pozostałe. Żywa.
[Niech żyje Polska, hura! t.I – antologia]
16 stycznia 2007, pl.rec.ksiazki
No to w końcu dobrałem się do książek, które mi Merlin w swojej łaskawości w nagrodę zafundował. Na pierwszy ogień wziąłem I tom antologii „Niech żyje Polska, hura!”. Wyszło to z okazji 25-lecia istnienia grupy literackiej „Klub Tfurcuf”, czyli, mówiąc prostym językiem, Paczki Dawnych Kumpli Fantastów I Ich Wielbicieli Oraz Uczniów. (Hm. Jak tak patrzę na te nazwy, to jednak „Klub Tfurcuf” jest prostszy. Antologia wyszła nakładem „Fabryki Słów”, co w kontekście wysypu autorów i imprez zaczyna mi wyglądać na powstanie literacko-fantastycznej Doliny Krzemowej w okolicach Lublina. No to popatrzmy, czym się ta ekipa może pochwalić na swój jubileusz.
Antologie z reguły są trudne do jednolitej oceny, ponieważ, jak wiadomo, składają się z dzieł różnych, lepszych i gorszych, a przede wszystkim różnorodnych, twórców. Taka ocena może być siłą rzeczy tylko oceną wypadkową. Rzadko zdarza się, żeby udało się stworzyć antologię idealną. Z reguły ocena średnia wychodzi właśnie średnia. Tak jest i w tym przypadku. Średnio wyszło to na czwórkę, chociaż są tam perełki (nieliczne), którym i szóstkę można by śmiało postawić.
Ale najpierw o meritum, czyli o tym, o czym ta antologia jest. Otóż jest ona o Polsce. Miejsce i rola Polski jest w tych opowiadaniach różna: od nieistotnego tła, równie dobrze zastępowalnego np. Botswaną, po istotny element budowy klimatu, ba, nawet fabuły. Nie powiem, zamysł fajny – uczynić Polskę bohaterem zbiorowym i wspólnym dla wszystkich zamieszczonych tu opowiadań. W końcu nie pisze się za dużo fantastyki tak jednoznacznie związanej z naszym krajem, a przecież dzieją się tu
rzeczy, które normalnym filozofom by się nie śniły. Zwłaszcza ostatnio. Ala ja nie o polityce, tylko o fantastyce chciałem.
Aby jakoś przybliżyć Wam zawartość tej książki, a nie machać 10 spoilerów (bo tyle jest tu tych opowiadań), postanowiłem przyznać kilka wyróżnień oraz upomnień, takich moich Oskarów i Malin. Od razu mówię, że nie będzie Maliny za opowiadanie najgorsze – w dyskusję o degustibusach wciągnąć się nie dam. Jeśli coś wytknę, to detalicznie, bez uogólniania.
Z Oskarem za najlepsze opowiadanie miałem kłopot, bo podobały mi się dwa. Ostateczną decyzję podjąłem dopiero dziś przy goleniu. I niniejszym ogłaszam, że najlepszym opowiadaniem z I tomu antologii jest „Piękna i graf” Tomasza Kołodziejczaka. Opowiadaniu temu daję też małego Oskarka za najoryginalniejszy pomysł i najciekawszą pointę. Okazało się, że w Polsce też można umieścić świeże i dobre fantasy, niekoniecznie traktujące zaraz o dybukach, strzygach, czy wąpierzach, zaklinanych przez wioskowe baby.
Tu wspomnę też o wielkim przegranym, który z nagrodą minął się o włos (gdybym nie zaciął się w nieodpowiednim punkcie na osi czasu, to kto wie?). Prawie równie bardzo podobał mi się „Zabity” Feliksa W. Kresa. Lubię takie rzeczy, jednak „prawie” robi różnicę…
Trzecią nagrodą z gatunku pozytywnych jest Oskar za najlepszą „czytalność” („czytliwość”?). Przyznaję ją bez wahania Jackowi Komudzie za „Wilczycę”. To się czyta jednym tchem i z wypiekami na twarzy i prawie nie grają roli babole, za które opowiadanie to, oprócz Oskara, zarobiło u mnie aż dwie Maliny: za brak pomysłu na zakończenie (i w efekcie jego całkowitą i beztroską nieobecność) oraz za nadmiar wykrzykników. Znowu to „prawie”…
Tyle pozytywów. Co do Malin, to przyznałem jeszcze dwie: jedną Grzędowiczowi w opowiadaniu „Farewell Blues” za całkowitą i bolesną przewidywalność fabuły (ja wiedziałem, o czym to będzie i jak się skończy, już w połowie drugiej strony!), a drugą Janowi Atmańskiemu i jego „Czasowi życia” – za zmuszenie mnie do ziewania, co po niedawno skończonej „Wilczycy” bylo wyczynem nie lada. Dodać tylko jeszcze muszę, że Grzędowicz napisał opowiadanko całkiem sprawne, nieźle się
czytające – tylko ten absolutny brak suspensu…
I tyle mojego wydziwiania. A teraz jeśli chcecie – czytajcie. Złe nie jest, a dla tych kilku bardzo dobrych kwiatków warto znieść i te Maliny, i tę nijaką resztę. Zwłaszcza, że akurat najlepsze rzeczy w tej książce są też najdłuższe. Jest co czytać.
„Mroczna Wieża” – jednak czytam dalej!
[Stephen King, Czarnoksiężnik i kryształ]
18 lutego 2007, blog „Ja, woy”
Od razu zacznę z grubej rury: ten cykl to jest albo paskudne nieporozumienie fabularne, albo świadomy zamysł sadystyczny autora. No bo to jest cykl dla automatu czytelniczego, dla jakiegoś super Craya zaprogramowanego na pochłanianie kilometrowych sag metodą jamochłona. Prawdopodobnie idealną techniką czytania „Mrocznej Wieży” jest zakup od razu siedmiu tomów, wyłączenie telefonu, wysłanie żony do mamy a dzieci na ferie, zaopatrzenie się w sześciopak dwulitrowych Coca-coli i 10 kg chipsow i przeczytanie tego od deski do deski jednym tchem. Niestety, mało kto to wytrzyma.
Na tym polega właśnie sadyzm Kinga. Konstrukcja książek cyklu jest taka, że bez przerwy znajduje się tam odnośniki, retrospekcje lub co najmniej aluzje do części poprzednich, bez przypomnienia, kto to był u licha ten jakiś John Smith i co on tam trzy tomy wcześniej takiego zrobił, że dziś, 1900 stron dalej, nagle świat skręca z tego powodu w całkiem niespodziewaną stronę? To oczywiście przykład abstrakcyjny i niemający z rzeczywistą fabułą związku, ale oddający metodę pastwienia się Kinga nad czytelnikiem. To da się pochwytać, wyłącznie gdy poświęci się urlop i małżeńskie szczęście na rzecz ocalenia spójności i sensu fabuły. Z tym, że King aż takim sadystą nie jest i chyba z litości paple i przynudza, żeby człowiekowi nie przyszło do głowy czytanie ciurkiem. No, ale wtedy traci się wątek, i tak dalej, i tak w koło…
Ja do Kinga podszedłem metodą połowiczną. Od razu dodam, że efekty też mam połowiczne. Kupiłem tomy cztery, z zamiarem przeczytania ciurkiem, a potem, w zależności, czy mi się spodoba, czy nie, miałem rozważyć celowość dalszych inwestycji. Niestety, zamiar spalił na panewce, bo za jednym zamachem zdołałem przeczytać trzy pierwsze części. „Ziemie jałowe” tak mnie wymęczyły, że już „Czarnoksiężnika i kryształ” sobie odpuściłem, z zamiarem niepodchodzenia wcale oraz znalezienia szczęśliwego nabywcy celem zwrotu nakładów. Nabywcy nie znalazłem, a „Czarnoksiężnik” leżał i kusił. I w końcu skusił. I teraz mam znowu dylemat, ale o nim na końcu.
I tak… Hm… Powiem, że w sumie nie żałuję. Więcej: gdyby nie ta przeklęta, opisana wcześniej maniera uważania czytelnika za bank pamięci postaci i epizodów czytanych w nudnych książkach pół roku wcześniej, to bardzo bym Kinga za tę część pochwalił. To jest najlepszy tom cyklu spośród dotychczasowych. Jest najlepszy, mimo że składa się z dwóch części, z których jedna jest kontynuowaniem przynudzania charakterystycznego dla tomów poprzednich. Za to druga…
Trzy czwarte „Czarnoksiężnika” jest retrospekcją Rolanda z czasów młodości i inicjacji w roli rewolwerowca, a także inicjacji sprawy Mrocznej Wieży. Jak dla mnie, mógłby sobie resztę cyklu King darować (przynajmniej tę resztę, którą przeczytałem) i napisać to jako bardzo przyzwoitą i przyzwoicie, przeciętnie grubą powieść fantasy ze świata, gdzie czas poszedł do przodu. Ta część, opowieść Rolanda, jest wartką, barwną i zapierającą dech w piersiach przygodówką, od której ciężko się oderwać. Pewnie że, jak cały cykl, toczy się to na pograniczu kiczu, czasem niebezpiecznie się w jego stronę chybając, ale toczy się z wdziękiem, z nerwem, spójnie i logicznie (co nie jest mocną stroną pozostałych tomów „Mrocznej Wieży”). Myślę, że do tego akurat tomu mogę wszystkich z czystym sumieniem zachęcić.
No i o obiecanym dylemacie. Bo miałem dalej nie czytać… A teraz mnie kusi, żeby jednak zobaczyć, o czym będą „Wilki z Calla”, chociaż po zakończeniu, znowu typowym dla cyklu, mam podejrzenia, że sie zawiodę. A może nie? To co? Zainwestować?
[Neil Gaiman, Gwiezdny pył]
24 lutego 2007, pl.rec.ksiazki
Ja widzę (oczyma duszy), jak powstała ta książka. Widzę Mr Gaimana ze szklaneczką whisky w ręce, gdy już mu ta whisky zaczyna lekko szumieć pod deklem. Jak siada do komputera i jednym palcem, w nonszalanckiej
pozie, wystukuje nonszalanckie zdania. Jak z tych niedbale, nonszalancko formułowanych myśli rodzi się nonszalancka powieść. Z gigantycznym dystansem, z przymrużeniem oka, powieść-wariacja, jak pan Andersen by to opisał… Tak, to je ono. To jest Andersen dla przerośniętych dzieci, bracia Grimm dla niepogodzonych z przemijaniem dzieciństwa, Maria Konopnicka dla tych, którym brakuje baśni jak powietrza. Neil Gaiman –
baśniopisarz dla nie całkiem dorosłych.
Jeśli ktoś oczekuje sierioznej fantasy, rzetelnie skonstruowanych alternatywnych światów magii i miecza, realistycznych magów, elfów i czarownic, to się rozczaruje. To jest zwyczajna bajka. Napisana po bajkowemu, czyli tak, jak Wy sami opowiadacie dzieciom bajki, sami w nie nie wierząc i kreśląc w związku z tym olbrzymi cudzysłów. Bajka, która opowiada o tym samym, o czym mówił pan Andersen: o prostych relacjach
dobra i zła, o miłości, która zawsze na końcu zwycięża, o marzeniach wreszcie. Naprawdę, po tych wszystkich moralitetach, po filozoficznych wędrówkach w głąb siebie i sąsiadów, po rozważaniach na temat losów
świata z przyległościami, warto jest usiąść i poczytać normalną, uczciwą baśń, w której od początku do końca wie się, że nic nie jest naprawdę i naprawdę jest wszystko.
Eksperyment formalny z fiutem w tle
[Juan Goytisolo, Makbara]
26 lutego 2007, blog „Ja, woy”
strumień świadomości się snuje – pisać o czymś, coś, co można opisać normalnie, lepiej nienormalnie, bo po co – europejski komfort pisania: Unia da kasę, można eksperyment bez konsekwencji snuć, strumień świadomości snuć
włóczęga Arab, cechy charakterystyczne, życiowo ważne, najważniejsze: podarte dżinsy, brak uszu i duży fiut – fiut-fetysz, fiut-centrum człowieka, oprócz fiuta tylko Marrakesz albo kanały, albo ostatni rząd w kinie, nie, kino to też fiut – ona anioł z nieba po przewrocie, anioł zdeprawowany – anioł wcielony w różne odmiany dziwki, bo jak nazwać, gdy centrum fascynacji kulturowym odmieńcem jest fiut? – anioł rżnięty w pociągu, przeciągu i na drągu, rżnięty wielkim fiutem, fiutem-gigantem, fiutem-fetyszem – czy coś w tym jest? – perwersja rżnięcia cywilizowanej Europy przez arabskiego brudasa spod paryskiego mostu? Europy – skurwionego anioła, zbiega ze skomunizowanego nieba – tylko tyle?
czy jestem niesprawiedliwy, jesteś niesprawiedliwy, jest niesprawiedliwy? – niesprawiedliwy w ocenach, wulgarny i płytki, zbyt surowy, zbyt szydzący – szydzić łatwo, trudniej znaleźć pozytyw – a są przecież, to niebo, karykatura, niespodzianka prześmiewcza, socjalistyczne niebo – te scen kilka, mimo permanentnego rżnięcia, opisanych z nerwem – te obrazki z medyny, z uliczek północnoafrykańskiej arabskiej nędzy, ta cywilizacja obca, a tak prawdziwa – szkoda, że w migawkach tylko – te trochę prawdziwego człowieka
te trochę
lecz wokół banał, kalka, stereotyp, czarno-biały schemat – pod banałem, kalką, stereotypem, schematem, pod interkulturową poprawnością ginie ta odrobina oryginalnej, świeżej literackiej prawdy, świeżego literackiego piękna – szkoda, bo gdyby to spisać zwyczajnie, to piękno, stłamszone, zdeptane formą, samo pcha się przed oczy – mimo nadmiaru gigantycznego fiuta
[Neil Gaiman, Chłopaki Anansiego]
10 marca 2007, pl.rec.ksiazki
Zachęcony uroczym „Gwiezdnym pyłem” wziąłem się za następnego Gaimana. I muszę przyznać, że początek mnie rozczarował. Jakoś tak nie chciało się to rozkręcić, jakoś mi takim gorszym Pratchettem zalatywało. Jakieś echa „Pomniejszych bóstw”, jakieś całkiem pratchettowskie czarownice, jakieś ślady pratchettowskiego dystansu do tworzonego świata… Szukając plusów zauważyłem jednak, że wszechstronnością pióra bije Gaiman kolegę po fachu i byłego wspólnika na głowę. Ja tam dużo tego jeszcze nie czytałem, ale biorąc pod uwagę „Gwiezdny pył”, „Dobry omen” (tak, wiem, nie całkiem jego) i „Chłopaków Anansiego” i wiedząc to i owo o innych jego książkach, daje się zauważyć, z jaką łatwościa porusza się pisarz wśród różnych stylów i odmiennej tematyki, w przeciwieństwie do monostylowego Pratchetta, który nawet „Kota w stanie czystym” napisał tak, że człowiek poświadomie oczekuje pojawienia się Rincewinda.
Książka wciągnęła mnie niepostrzeżenie po jakichś 150 stronach. I potem było już tylko lepiej. Ja lubię takie konstrukcje z poprzenikanych światów, gdzie fantazja miesza się z rzeczywistością, gdzie z krain bogów na początku świata wylatuje się wprost na Brixton Road w Londynie, gdzie bóg pewnych miłych stworzonek o wielu delikatnych nóżkach to fajny jajcarz, jego moc wynika z władania pieśniami (co na co dzień objawia się w występach karaoke), a pognębienie innego boga polega na odebraniu mu opowieści. Jest w tym i horror, i thriller, no i oczywiście fantasy. Polubiłem Gaimana i na pewno, wchodząc do księgarni, będę rozglądać się za jego książkami. A „Chłopaki Anansiego”, mimo wtórności i zapożyczeń, to całkiem fajna powieść, w sam raz na sobotni czas relaksu. No i należy ją polecić zwłaszcza cierpiącym na arachnofobię – po przełamaniu pierwszej paniki człowiek nabiera dużo sympatii do różnych czarnych, cichych i cierpliwych zwierzaczków.
Odskrobywanie landszafcika
[Haruki Murakami, Kronika ptaka nakręcacza]
10 marca 2007, blog „Ja, woy”
Kiedyś widziałem w telewizji taki film z życia archeologów: na murze ładny landszafcik, obok pan z dłutkiem, pracowicie odskrobujący górną warstwę farby z tego landszafcika. Pod spodem inny obrazek, pan archeolog (chyba on?) ten też skrobie, a tam następny… I tak dalej. A co jeden landszafcik niżej, to coraz toporniejszy, coraz bardziej ponury, coraz mniej precyzji w kresce, coraz smutniej, straszniej i dziwniej.
Trochę zmyślam dla większego efektu i lepszego dopasowania scen odkrywania coraz głębszych pokładów malarskich wizji do tego, z czym mi się „Kronika ptaka nakręcacza” kojarzy. Bo to właśnie tak jest: ładny, sielski obrazek, japońska precyzyjna kreska, mistrzostwo detalu, ach, jaki uroczy, egzotyczny klimacik, Japonia jak żywa, jak z obrazka z widoczkiem na misterne listki bambusa, a wśród listków ptaszki, a w tle ośnieżone stoki Fuji-yamy. Patrzymy tak sobie na tę misterną sielskość i ani się spostrzegamy, a tu nam pan archeolog Murakami płatek za płatkiem widoczek zeskrobuje, a spod spodu coraz to nowa warstwa sie wyłania, a co jedna, to mniej sielska i mniej urokliwa. W dodatku na tle wszystkich odkrytych warstw landszaftu niezeskrobane łaty wyższych przenikają się z niższymi, mieszają, zarówno te realne, jak i te ze snu i fantazji… Gdy spojrzy się na obrazek z daleka, już nie wiadomo, w którym miejscu to jeszcze pajęczynka bambusowych listków, a w którym bebechy obdartego żywcem ze skóry żołnierza. Gdzie proza realnej codzienności, a gdzie fantastyczny świat z sennych rojeń, dziwnej magii i majaków na jawie.
Przeczytałem „Kronikę” skokami: czasem sto stron mijało w mgnieniu oka, czasem dwie ślimaczyły się całymi dniami. Przeczytałem mocno poruszony, chociaż wcale nie wiem, czy mi się podobała. Przeczytałem przekonany, że chyba jednak więcej Murakamiego nie chcę, a jednak z podświadomym przeczuciem, że będę musiał do niego wrócić. Będę musiał – o, właśnie, to jest dobre określenie na mój stosunek do tego pisarza. Coś w tym jest takiego, że – choć nie za bardzo chcę, choć trochę się wzdrygam na myśl o ponownym zagłębieniu się w świat bez granicy pomiędzy życiem i snem – chyba będę musiał. Może nie dziś, może nie jutro. Ale wiem, że muszę do Murakamiego wrócić. Tak, tak… Nie znam się na cenach na rynku dragów, ale 45 zł za działkę tej jakości chyba warto dać. Tylko trzeba pamiętać: marycha odmiany Murakami mocno uzależnia.
Chrońmy Lale
[Jacek Dehnel, Lala]
14 marca 2007, blog „Ja, woy”
Tę książkę warto przeczytać dla samego języka. Naturalnym zjawiskiem jest, że młodym pisarzom w warstwie technicznej więcej się wybacza, a przynajmniej tak wiele od nich nie oczekuje. Sprawność pióra przychodzi z wiekiem, z rutyną. I otóż jest facet, młodszy od mojej córki, który pisze tak, że wpadam w niemy zachwyt, a potem wszystkie różne moje kwieciste akapity i strzeliste metafory wydają mi się płaskie i mdłe, i diabła warte, choćbym nie wiem jak się intelektualnie naprężał. Kurna, pisać mi się odechciewa, z zawiści samej. Bo gdzie mi do takiej delikatności, subtelności – i dojrzałości przy tym – słowa?
W ostatnim roku sporo czytałem polskiej młodej prozy. Tak się jakoś złożyło, umartwiać mi się zachciało. Gdy teraz czytałem „Lalę”, kilka razy zerkałem do notki o autorze, czy on aby na pewno rocznik ’80, czy mi się cyferki nie plączą. To jest człowiek z innej literackiej epoki, z innego pisarskiego świata. Można być dojrzałym pisarzem w wieku lat 27? Wbrew różnym Masłowskim, Dzidom, Shutym i całej tej literackiej młodocianej menażerii, okazuje się, że można. Jacek Dehnel nie jest, proszę państwa, młodym obiecującym pisarzem. Jacek Dehnel jest pisarzem.
A przecież „Lala” to nie tylko język. Ten język, to tylko narzędzie do malowania świata. Świata z czasów, gdy był młody. Z czasów, które te nasze coraz już starsze babcie wspominają, wcielając się mimowolnie w rolę żywych podręczników mikrohistorii, tej historii najbliższej, bo wprost odniesionej do nas ze zdjęć w starych, poniszczonych albumach – sepiowych zdjęć ludzi pozornie obcych, a przecież w słowach babć, okazuje się, jakby nas samych.
Historia się przerwała. Strasznie dużo rodzin musi pisać ją na nowo, bo więź emocjonalna z czasami z wyblakłych fotografii zaginęła wraz z rodzinnymi stronami, z sąsiadami, z krewnymi, których przecież tylu być powinno. Taka babcia Lala to skarb nieoceniony, zbyt wiele babć Lal nie miało okazji do utrzymania łączności między światem tamtym a tym. Historie rodzin piszą się od początku. „Teraz sam jestem dziadkiem…”, jak w reklamie Werter’s Original. Jesteś dziadkiem, albo nim będziesz i to Twój świat będzie młodym światem do wspominania. Dobre i to.
Piękna książka, pięknie napisana. Oczywiście niewolna od wad, o których na koniec dla porządku wspomnę. Gdy mając do końca około stu stron rozmawiałem o niej z przyjaciółmi, wydawało mi się, że wreszcie bez obiekcji będę mógł postawić szóstkę. Okazało się jednak, że niestety nie. Może to brak rutyny dał w końcu znać o sobie, może coś innego – autor nie utrzymał tempa i klimatu, który sam zbudował. Właśnie te ostatnie sto stron, gdzie zamiast babci Lali na bohatera kreuje się sam autor i obowiązkowo pobłyszczeć musi erudycją, popsuło mi to wszystko, co zbudowało się wcześniej. Na szczęście na sam koniec przyszło opamiętanie i zakończenie znów jest takie, jak wcześniejsze trzy ćwierci książki: klimatyczne, nostalgiczne, sepiowe. Całe szczęście, choć z idealnej szóstki zrobiła się tylko bardzo dobra piątka. Kwalifikuję to jako potknięcie i w mojej bezbrzeżnej czytelniczej łaskawości wybaczam. Panie Jacku, proszę mi tego więcej nie robić. Pan jest erudytą, to widać samo przez się, nie musi Pan tego na siłę udowadniać. Żeby mi to było ostatni raz.
Jak się rzeczywistość w fantastykę zmieniła
[Aleksander Sołżenicyn, Oddział chorych na raka]
01 kwietnia 2007, blog „Ja, woy”
Każdy, nawet początkujący pisarz dziś wie, że głównym narzędziem marketingowego oddziaływania na czytelnika jest tytuł. Tytuł ma wabić, intrygować, zachęcać. Dobry tytuł, taki prowokujący do wzięcia książki do ręki, to pierwszy stopień do sukcesu. To dziś prawda oczywista.
Taka oczywista ona jednak zawsze nie była. Bardzo dobrze to widać po „Oddziale chorych na raka” Sołżenicyna. Zachęcanie? Po co, skoro w wolnym świecie kupowało się z powodu nazwiska i legendy otaczającej autora? Po co, skoro tam, gdzie mogłoby zachęcać, w ogóle wydać nie było można?
To wszystko prawda i prawdą było przez dziesiątki lat, jakie minęły od dnia napisania tej książki. Jednak czasy się zmieniły, rola pisarza, zwłaszcza samoizdatowego, też. Dziś ten tytuł odstrasza. Tak przynajmniej było ze mną. „Oddział chorych na raka” stał u mnie na półce od prawie 3 lat. Stał z samego brzegu, tak, że gdy rano otwierałem oczy, widziałem go od razu. Stał i straszył. Mimo że bardzo mnie kusiło, zwyczajnie się bałem. Bałem się tematyki, bałem się nawału ludzkiego nieszczęścia, ogromu naturalistycznej, zgrzebnej tragedii, jakie przewidywałem tam napotkać. Bałem się tym bardziej, że trochę mnie życie w tej dziedzinie doświadczyło. W końcu, gdy odpowiednio dojrzałem, a i wstyd mi było dłużej odkładać, otworzyłem. Okazało się, że się bałem niepotrzebnie.
„Oddział chorych na raka” nie jest książką o chorych na raka. A przynajmniej zasadniczo nie jest. To jest książka alegoryczna. To książka o Związku Radzieckim z czasów upadku kultu Stalina, a jeszcze bardziej to książka o ludziach, o ich szczęściu i nieszczęściu, o nadziei i beznadziei, o miłości wreszcie. Istniejących zawsze, niezależnie od nędzy i duchoty wokół. Choroba to tylko pretekst, to uwypuklający kontrapunkt. Sołżenicyn uniknął łatwego epatowania nieszczęściem, mimo że z każdej strony wyłania się tam upadlająca nędza losu beznadziejnie chorych. Ale „Oddział…” jest przede wszystkim realistyczną fotografią przebrzmiałego imperium, wtedy w fazie rozkwitu, fotografią, jakich nie za wiele o tym stopniu szczegółowości i wierności realiom się zachowało.
Zastanawiałem się, czytając, jak taką książkę odbiera dzisiejszy nastolatek. Bo ja przecież pamiętam. Mnie się tam echa z reala co i rusz odzywają, choć przecież u nas to ani w połowie nie było tak, tego etapu rozwoju szczęśliwości powszechnej nie zdążyliśmy osiągnąć, niewdzięcznicy. Byłabyż to dla młodych odmiana Orwella? Politfantastyka jakaś przeraźliwa? Bajanie nie do uwierzenia? Swoją drogą szczęśliwy pisarz, który dożyje sprowadzenia opisanego realizmu do poziomu historycznej bajdy. Szczęśliwy Sołżenicyn, a ja z nim.
Nie będę polecać zbyt nachalnie, bo pewnie wszyscy już czytali. Gdyby jednak nie, a moje skromne zdanie coś dla nich znaczyło – warto. Bardziej warto, niż myślałem.
Backup wskazany
[Neil Gaiman, Nigdziebądź]
13 kwietnia 2007, blog „Ja, woy”
Moje czytanie Gaimana to efekt biblionetkowych polecanek. Muszę przyznać, że zostałem trafiony celnie. Z każdą książką Gaiman podoba mi się bardziej, a „Nigdziebądź” trafiła mi w gust tak wysoko, że teraz boję się trochę, co będzie dalej – czy mój zachwyt nie sięgnie do sąsiadów nade mną. To może się źle skończyć, bo oni należą do jakiejś religijnej mniejszości i wolny czas spędzają głównie na śpiewaniu pobożnych psalmów. Obawiam się, że fantasy, zwłaszcza z wydaniu Gaimana, mogłaby naruszyć ich przekonania i konflikt światopoglądowy gotowy. Dlatego muszę zachwycać się ostrożniej i już wznosić się na fali peanów wyżej nie powinienem.
Wygłupiam się nie bez powodu. Gaiman otóż w swoim pisaniu jest strasznie dwoisty. Z jednej strony ma cudowny dystans do tego, co pisze, przymrużenie oka może nie tak nachalne i oczywiste jak na przykład Pratchett, śmiechu od ucha do ucha nie wywołuje, a jednak w każdym akapicie człowiek czuje, że go autor wzywa do wspólnej zabawy w umowność, aż do granic pastiszu. Z drugiej strony – światy konstruowane przez niego są przekonujące, konstrukcja relacji i mechanizmów ich działania wiarygodna, a fabuła spójna i traktująca czytelnika na serio. Żeby więc napisać o Gaimanie wiarygodny tekst, należy pisać poważnie, ale z przytupem.
„Nigdziebądź” to jest horrorowata urban fantasy. Przy czym ta jej horrorowatość jest z gatunku mało strasznych, głównie z tego powodu, że, jak pisałem wcześniej, nie jest na serio. Kapitalną zaletą tej książki jest to, że Gaiman urwał się ze smyczy obowiązkowego w fantasy kanonu. Tu nie ma śladu po czarodziejach, smokach czy elfach. Menażeria Gaimana to dziwni ludzie-nieludzie, monstrualna zdziczała świnia, szczury, ciemność, metro, zmaterializowany Ptasiek i anioł. A, i zbackupowany markiz versus para ponadczasowych morderców do wynajęcia, mających w referencjach spalenie Troi. W to wszystko niechcąco wrzucony jeden zagubiony, pragnący wrócić ze świata Londynu Pod do swojego zwykłego Londynu, za swoje biurko i do swojej mieszczańskiej narzeczonej, przypadkowy, ciamajdowaty bohater.
Na ostatniej stronie okładki, jak to dziś jest w zwyczaju, wypisane są zachwyty i hagiograficzne cytaty z różnych recenzji. Jak zwykle królują tam przymiotniki typu: wyjątkowa, oryginalna, nadzwyczajna… Zazwyczaj mają się te piarowskie zabiegi do rzeczywistości jak tradycyjna pięść do tradycyjnego nosa. Więcej nawet – mam czasem wrażenie, że im są liczniejsze i im bardziej wniebowzięte, tym tekst, do którego się odnoszą, gorszy. Tym razem jednak, wyjątkowo, byłbym skłonny zgodzić się z większością z nich. „Nigdziebądź” to rzeczywiście niezwykła pozycja w kanonie fantasy. Przynajmniej moim.
No, i jeszcze raz zostało jasno pokazane, jak bardzo wskazane jest robić backupy. Szczególnie, jeśli są z życia.
[Zbigniew Masternak, Niech żyje wolność]
2 maja 2007, pl.rec.ksiazki
Swego czasu wypsnęło mi się, że lubię rozmaite gwary i w ogóle regionalizm w literaturze. No i metoda „uderz w stół” zadziałała. Dobre dusze zatroszczyły się, żebym kolejną pozycję z kręgu moich etnograficzno-folklorystycznych zainteresowań poznał i mi „Niech żyje wolność” Zbigniewa Masternaka podesłały. Pozycja to dla mnie tym ważniejsza, że dotycząca rejonu, o którym wiem niewiele, mimo że to przecież samo sedno i jądro. Wychodzi, że w moim przypadku Jądro Ciemności leży w Górach Świętokrzyskich.
Zapoznałem się więc. I chyba na tym należałoby skończyć omawianie tej książki. Ale napiszę jeszcze trochę, żeby mnie nie posądzono o próbę wyłudzenia następnej książki z Merlina za darmo.
„Niech żyje wolność” to zbiór opowiadań opartych na wspólnej scenerii, czasie i bohaterach, takich anegdotek złożonych w jedną historię, ale zbyt słabo powiązaną jedną linią fabularną, by nazwać to powieścią. Używając porównań wizualnych – wyleciał wam kiedyś z ręki album ze zdjęciami z wycieczki? No to podłoga po czymś takim wygląda tak samo, jak zawartość książki Masternaka. Bezładnie porozrzucane różne fotografie okolicznościowe. Jedne ładniejsze, inne mniej. Poza wspólnym tematem łączy je jeszcze jedno: bardziej lub mniej amatorski poziom wykonania.
Zabrzmiało to może okrutnie dla autora, ale niestety takie odniosłem z lektury wrażenie. „Niech żyje wolność” to jest debiut Zbigniewa Masternaka i to widać. Owszem, w warstwie socjologicznej czy też, bym rzekł, „klimatycznej”, jest w tej książce to coś, co sprawia, że nie rzuca się jej ze zniechęceniem w połowie, tylko czyta do ostatniej strony. Postacie są autentyczne, sceny są autentyczne, wieś kielecka autentyczna, główny bohater też. Co jest więc nie tak? Otóż dobra książka powinna być jeszcze zajmująco napisana. Opowiadania powinny mieć puenty, wątki powinny posiadać jakąś dramaturgię, a książka jako całość – jakąś myśl przewodnią. A „Niech żyje wolność” jest jedynie zbiorem bezładnych, statycznych obrazków rodzajowych. Co z tego, że autentycznych? Oprócz autentyzmu i wiarygodności do elementarza każdego literata należy znajomość podstaw budowania suspensu i fabularnego napięcia. A pod tym względem dzieło Masternaka straszną amatorszczyzną trąci.
Na ostatniej stronie okładki w jednym z fragmentów recenzji Grzegorz Musiał napisał: „(…) Te opowieści wciągają, wzruszają albo po prostu bawią do rozpuku. Nie zdziwię się, jeśli rzucą się na nie scenarzyści i filmowcy”. Hm. Z tym wzruszeniem i rozpukiem recenzent troszkę przesadził, ale jeśli filmowcy się rzucą, to się nie zdziwię. Małoż to gniotów z życia prostego ludu przewaliło się przez ekrany? Niektóre
nawet miały być w założeniu śmieszne i wzruszające.
I jeszcze jedno, zupełnie na marginesie: coś nie mam szczęścia do książek, które poleca Henryk Bereza.
[Terry Pratchett, Prawda]
15 czerwca 2007, pl.rec.ksiazki
„It’s a robbery…”
„I know…”
„Don’t harm me… I have two kids… or something…”
Znacie tę reklamę? Jak nie znacie, to poczytajcie „Prawdę”. Coś z tego klimatu: znowu fajny film… or something…, cały czas mnie podczas czytania prześladowało. Niby fajny, niby Pratchett, ale: „…or whatever…”. Jakby Pratchett sam nie miał przekonania, że pisze dobrą książkę. Rutyna?
To jest historia o powstaniu prasy w Świecie Dysku. Strasznie łopatologiczna. Gdzieś mi się zapodziała Pratchettowska finezja żartu, gra słowami, przerysowani z wdziękiem bohaterowie. To znaczy owszem, przerysowani są, ale gdzież wdzięk?
Z przykrością piszę te [przeczytane], dlatego nie będą długie. To w sumie nie jest zła książka, nawet fajnie się czyta, tylko taka przewidywalna, taka powtórzona. Nowe postaci jak z papieru, ledwie ruszone, starych bohaterów Pratchettowi nie chciało się ubierać w jakieś krwiste sytuacje i gagi… A, co się będę rozpisywał, skoro mi jakoś tak: „…or whatever…”
Do tego wszystkiego dochodzą faule techniczne. Duzy zawód sprawił mi autor, zrzynając archetypy dwóch zabójców od kumpla po piórze. Kto czytał, jak ja, w krótkim odstępie „Nigdziebądź” Gaimana i tę oto „Prawdę”, wie, o czym mówię. Panowie Szpila i Tulipan to żywe kalki panów: Croupa i Vandemara. Zachodzę w głowę, po co Pratchett to zrobił. Celowo i świadomie? Nic na to w tekście nie wskazuje, żadnej myśli w takim zabiegu nie widzę. Przyznaję, że po raz pierwszy nie czuję pomysłu mistrza. Bo że zerżnął tak zwyczajnie…? Nie chce mi się wierzyć.
Drugi faul jest bardziej prostacki, tyle, że nie wiem, czyjej on produkcji: autora, czy tłumacza. Tak czy siak, panowie współtwórcy „Prawdy”: greps o jesieni średniowiecza jako stanie docelowym tylnej części ciała naszego wroga jest grepsem jednorazowego użytku. Drugi raz nie śmieszy, nawet jeśli miał być świadomym odnośnikiem do pierwowzoru (a co do tego też pewności nie mam, bo jakieś te aluzje mało przekonujące i zbyt dosłowne, normalnie łopatą przez łeb), nawet gdy się sprecyzuje dokładnie geografię występowania poszczególnych faz owej jesieni.
No i faul trzeci, może nie dla wszystkich czytelny, ale dla mnie tak i pewnie dla wielu czytelnikow z tzw. określonych kół. Ten już w całości szanownemu Tłumaczowi przypisuję. Znane skądinąd „skłonności analnoretentywne” mus było umieścić w tekście, co? 🙂
W sumie mam świadomość, że mogę sobie tu wypisywać, co chcę, a pratchettofile i tak się nie zrażą i jeszcze pewnie obsobaczą mnie od ostatnich. Ale co tam. Mnie, jako zdeklarowanemu wielbicielowi, wolno czasem powybrzydzać.
Remanent w pawlaczu
[Andrzej Bobkowski, Zmierzch]
26 czerwca 2007, blog „Ja, woy”
Jeśli ktoś czytał „Szkice piórkiem” i podobały mu się – „Zmierzch” spodoba mu się na pewno. Jeśli komuś podobały się „Szkice piórkiem”, ale narzekał na obszerność – „Zmierzch” spodoba mu się tym bardziej. Jest to bowiem książka tyleż urodziwa, co cienka. Na dodatek złożona z krótkich opowiadań i początku powieści, więc elementy stanowiące zamkniętą całość są jeszcze krótsze. Wbrew pozorom jest to argument niebłahy. Andrzej Bobkowski pisze pięknie. Jest mistrzem plastycznego pióra, jego klimaty, jego krajobrazy i jego ludzie żyją naprawdę. I to najlepiej sprawdza mu się w krótkich formach.
Opowiadania Bobkowskiego są o tym samym, o czym są „Szkice”. O Polaku rzuconym w emigracyjne bezdroża: Francji, Gwatemali… Te gwatemalskie zwłaszcza reminiscencje warte są uwagi, tak z powodu ich dotykalnej niemal egzotyki, jak prawdziwości intelektualnych emocji, które towarzyszą autorowi i jego bohaterom. I nawet za bardzo nie razi pewna ich archaiczność zarówno w sferze tematu, jak języka. To taka trochę ramotka, pisarstwo polskie jest już w innym miejscu i trudno jest przecierać sobie szlaki do masowego czytelnika tekstami sprzed pół wieku. Warto to jednak pominąć w odkrywaniu Bobkowskiego, bo jako pisarz dawno powinien zajmować miejsce, które dopiero teraz z trudem zdobywa.
„Zmierzch” ma jeszcze jedną wadę, o której wspomnę, podkreślając ponownie, że książka bardzo mi się podobała i jeśli wybrzydzam, to z przyzwyczajenia. Sprawiła bowiem ona na mnie wrażenie remanentu, takiego pozamiatania resztek i zapakowania w marketingowe pudełko. Ja wiem, że Bobkowski napisał mało, że życia mu nie starczyło na pełniejsze błyśnięcie talentem. Ale „Zmierzch” to jest książka wyciskająca twórczość autora niczym cytrynę: już chyba nic więcej w pawlaczu autora znaleźć nie można, chyba że rachunki z pralni.
Obcość
[Orhan Pamuk, Nazywam się Czerwień]
26 lipca 2007, blog „Ja, woy”
Właściwie to nie wiem, co myśleć o tej książce. W zasadzie mi się podobała. Ja lubię książki pisane językiem plastycznym, malarskim, takim, który pozwala na łatwe stworzenie sobie w wyobraźni opisywanego świata i fabuły. I Orhan Pamuk tak pisze. A jednak, mimo że wyobraźnia mi pracowała, że od strony formalnej też przyczepić się nie mam do czego, a pomysł ze zmianą perspektywy oglądu i wcielania się co chwila w inną postać (mówiąc umownie) bardzo mi się spodobał, „Nazywam się Czerwień” nie jest książką, do której będę wracał.
Zastanawiałem się dlaczego. Bo to nie jest konstatacja wynikająca z jakiegoś mojego głębokiego przemyślenia, z jakichś analiz i wyciągniętych na ich podstawie wniosków. To jest reakcja odruchowa, instynktowna. Ta powieść mnie ustawia odruchowo z boku. Wydaje mi się, że chodzi o rodzaj wrażliwości. Nie mojej indywidualnie ani osobiście Pamuka, tylko jakiejś formy wrażliwości zbiorowej, wynikającej z uwarunkowań kulturowych. To jest bowiem książka o sztuce. O malarstwie, konkretnie. O kalekiej formie malarstwa, jaką dopuszcza islam (a zwłaszcza dopuszczał w XVI wieku, bo wtedy dzieje się akcja książki), czyli zdobnictwie tekstów, mówiąc w uproszczeniu. O tym, jak na skutek ograniczeń religijnych odwieczne ludzkie pragnienie wyobrażania świata poprzez rysunek skarlało do wielokrotnego, nieskończonego kopiowania i przenoszenia w zniuansowanych jedynie wariantach tych samych, wyidealizowanych symboli rzeczy, i jak w to odczłowieczone kopiowanie wkrada się jednak potrzeba przedstawiania prawdziwego świata.
Ja po tej książce trochę lepiej rozumiem, na czym polega różnica kultur pomiędzy chrześcijaństwem i islamem. Czuję to na sobie. Jako typowy przedstawiciel tej kultury, która wykształciła społeczeństwa europejskie, nie potrafię do końca wczuć się i przeżyć, ani nawet docenić wagi intelektualnych erupcji i rozdarć duszy na temat kształtu nozdrzy wierzchowca Chosrowa czy subtelniej niż zwykle zarysowanej kreski w gałęzi, po której onże Chosrow wspinał się, aby podglądać ukochaną Szirin w kąpieli. To nie mój poziom wzruszeń, czuję się, jakbym od innej małpy pochodził.
Dlatego, owszem, książkę przeczytałem, nie żałuję, wciągnęła mnie i pokazała trochę nieznanego mi świata. Paradoksalnie lepiej teraz rozumiem, nie, nie muzułmanów, raczej różnice, jakie nas dzielą. Kiedyś dyskutowałem z wykształconym Egipcjaninem na temat dżihadu i bardzo mnie ubawiła jego interpretacja tego określenia. Stwierdził on bowiem, że dżihad wcale nie niesie w sobie nakazu zabijania niewiernych. Dżihad jest przejawem miłosierdzia, bowiem nakazuje wiernym najpierw niewiernych przekonywać, namawiać, ukazywać, że błądzą. Dopiero gdy to nie przyniesie skutku, można w łeb. Tak mówił ów Egipcjanin, a ja myślałem sobie w duchu: ot, prymitywna religia, bez zrozumienia pojęcia „humanizm”. A to nie o to w tym chodzi. Islam stworzył innego człowieka, o innym systemie wartości. I Pamuk w swojej książce to pokazuje, w jednym małym wycinku, jakim jest stosunek do sztuki. Zajrzałem więc za tę kurtynę, która nas dzieli i więcej nie chcę. Jest tyle rzeczy do czytania, które rozumiem i których przesłanie akceptuję.
Rosyjski sequel
[Mariusz Wilk, Wołoka]
13 września 2007, blog „Ja, woy”
Zacznę siekierą: rozczarowałem się. Po książce nagradzanej, wychwalanej, również tu, spodziewałem się więcej. Spodziewałem się świeżości, nowego, odkrywczej fascynacji… A tu: sequel. Tak właśnie – sequel. Moje bowiem rozczarowanie bierze się stąd, że zanim zabrałem się za „Wołokę” zacząłem, biedny i głupi, czytać Wilka chronologicznie, czyli od „Wilczego notesu”. „Wilczy notes” mnie urzekł, zwłaszcza od połowy, gdy już autor różne plany ponakreślał i dołożył złośliwie, komu miał dołożyć. A „Wołoka”… No cóż, „Wołoka” to nawet nie ciąg dalszy, to raczej ten sam strumień tekstu, w podobnym układzie, z identyczną dramaturgią, ze szczypaniem adwersarzy na początku włącznie. Sequel.
Znów jesteśmy w Rosji, do rozumienia której autor przypisuje sobie wyłączność, co niech mu będzie na zdrowie, bo rzeczywiście dla kogoś, kto Rosji nie zna lub nie przeczuwa, wizerunek zaprezentowany w książkach Wilka może być odkryciem i niespodzianką. Tym razem więcej mamy lądu, bowiem poprzednia książka Wilka umiejscowiona była w całości na Wyspach Sołowieckich i ścisłym wybrzeżu Morza Białego, przez co z natury obraz był skondensowany, zagęszczony w granicach archipelagu, ważnego historycznie, ale obszarowo nieimponującego. Tu jest luźniej i może przez to nie tak wyraziście, choć zgodnie z definicją autora penetrujemy Rosję w pigułce, jaką jest północna jej część wokół wybrzeży Morza Białego i słynnych, północnych wielkich jezior. To jest definicja przekonująca, rzeczywiście, gdyby tak rozcieńczyć rosyjską Północ normalnością, to pewnie dostałoby się Rosję we właściwym stężeniu. To jest fascynująco odmienny, a jednocześnie jakoś bliski nam kulturowo, w tym pierwotnym, historycznym znaczeniu, klimat. Bardzo tu czuć, że my z jednej z Rosjanami pramatki, chociaż katolicyzm i wpływy Europy łacińsko-germańskiej trochę nas z tego kręgu wyrwały. To, co dla Niemca, Anglika czy Włocha jest niezrozumiałą egzotyką, dla nas, owszem, to też egzotyka, ale zrozumiała i trochę taka, jak świat odkrywany w wykopaliskach Gniezna.
Tak o Rosji pisze Wilk, autor w ten kraj wrośnięty i rozumiejący go doskonale. Szkoda tylko, że tej konkretnej książce, „Wołoce”, brakuje świeżości, którą dostałem w „Wilczym notesie”. Może faktycznie lepiej jest zaczynać od „Wołoki”, „Notes” zostawiając sobie na potem, jako ciekawostkę w ramach odkrywania początków romansu autora z Rosją? Może wtedy „Wołoka” zachwyca bardziej?
I na koniec jeszcze uszczypnę. Jest w twórczości Wilka skłonność do zachowań, które mnie niesmaczą. Jak wcześniej wspomniałem, przypisuje sobie autor wyłączność na rozumienie Rosji, co mu się objawia lekceważącym i brzydkim traktowaniem innych autorów, próbujących się z tym tematem zmierzyć. Ja jestem w stanie zrozumieć, że wrośnięcie w tamtą kulturę, połączone z intelektualnym wsparciem przez luminarzy z paryskiej „Kultury”, może dawać pewność siebie i świadomość własnej wartości. Ale mistrzem pióra nie zostaje się na skutek znajomości z Jerzym Giedroyciem, tylko z powodu obiektywnej wartości tekstów, które się pisze. I Mariusz Wilk jeszcze się na szczyt tego literackiego panteonu nie wdrapał, ani nawet nie jest tak wysoko, by o twórczości innych wyrażać się z taką ironią i lekceważeniem. Bo paru z tych wyszydzonych innych na schodach do wspomnianego panteonu jest już jednak trochę wyżej, i to z wymienionych przeze mnie, obiektywnych powodów.