Gdybym tu wyznał, że od pacholęctwa marzyłem o pisaniu, skłamałbym strasznie. Marzyłem o zostaniu żołnierzem, marynarzem, lekarzem, grotołazem, muzykiem, archeologiem, księdzem… Nie, księdzem nie. Od małego nie lubiłem sukienek, na sobie, rzecz jasna. Najbliższy profesji pisarza byłem pisząc wiersze, całkiem niezłe, i teksty piosenek, najpierw dość marne, potem zupełnie przyzwoite.
Zacząć trzeba jednak od początku. Urodziłem się w połowie lat pięćdziesiątych XX wieku w porządnej inteligenckiej rodzinie, bez nadzwyczajnych tradycji artystycznych, choć zwłaszcza ojciec wykazywał ku temu skryte ciągoty, pisząc interesujące opowiadania do szuflady (znalazłem je kiedyś przypadkiem, gdy jak każdy chyba nastolatek grzebałem w tajnych czeluściach ojcowej szafy), a przede wszystkim śpiewając, w czym osiągał nawet obiecujące, acz zmarnowane wyniki. Wielkim moim szczęściem było, że powojenny chaos rzucił rodziców – każde z osobna – na Mazury, do najpiękniejszego miasta tamtych stron, Ełku. Tam się poznali, tam pobrali i tam spłodzili mnie i brata – jego na chwałę polskiej energetyki, mnie – dla eksperymentalnego mariażu biznesu z literaturą.
Z pisarstwem miałem w szczenięctwie jedynie epizodyczną przygodę, przygódkę wręcz. W wieku jakichś 11-12 lat w porywie natchnienia popełniłem szesnastostronicową powieść pod intrygującym tytułem „Gdy Rodrigo zaczyna działać” (co mi się przypomniało 40 lat później, gdy przeczytałem dzieło Stephena Kinga pt. „Roland” i jako żywo stanął mi przed oczyma ówczesny klimat, styl i suspens mojej nowalijki, ale o tym w innym miejscu). Był to, jako się rzekło, jedynie wybryk; twórczość prozatorską zarzuciłem na wiele lat, wypełnionych muzyką – najpierw rockową, a potem balladami, do których, instynktownie czując w sobie sprawność manualną, pisałem dosyć dołujące teksty. Część z nich można znaleźć wśród michałków, jakie w głębinach tej strony zamieszczam.
Muzyka była jedynie dodatkiem do pomysłu na życie. Wychodząc bowiem od dziecięcych fantazji, kompilując je i urealniając, doszedłem do zaskakującego wyniku: z sumy marzeń o łażeniu po grotach oraz archeologicznym grzebaniu w ziemi wzięło się u mnie górnictwo. Trudno nie zauważyć, że od strony ekonomicznej była to kompilacja bardzo pozytywna, górnicy, zwłaszcza za Gierka, zarabiali zdecydowanie lepiej niż archeolodzy, o grotołazach nie wspominając. Zostałem więc inżynierem górnictwa i przepracowałem w tym zawodzie prawie 10 lat, z czego pięć na pierwszej linii górniczego frontu, czyli pod ziemią, jako sztygar.
Przyszły lata 80., z całą ich ponurością i beznadzieją, byłem już wówczas projektantem-konstruktorem górniczym. Śpiewanie poezji dawno zawisło na kołku, z zainteresowań kulturalnych pozostało mi pasjonackie czytanie książek, które pochłaniałem w niesamowitych ilościach. Jak każdy szanujący się inżynier zaczytywałem się w fantastyce, na początku jej polskiej eksplozji całkiem niezłej. Potem zaczęła się obsuwa, wychodziły teksty na żałosnym poziomie, aż pewnego dnia, po przeczytaniu kolejnego polskiego gniota wkurzyłem się. Kurczę – powiedziałem sobie – tak to i ja potrafię. Usiadłem i napisałem. W ciągu paru miesięcy powstała mini powieść, dłuższa nowela w zasadzie, pt. „Powrót”. Pochuchałem na nią, uczyniłem kilka magicznych znaków na szczęście – i wysłałem. Do Warszawy, do Krajowej Agencji Wydawniczej. Trwało parę miesięcy, aż wreszcie przyszedł list. Otwieram, czytam i oczom nie wierzę: przyjęli! Przyjęli do druku, w ramach antologii „Spotkanie w przestworzach”. Numer antologii był jakiś kosmiczny, termin wydania jeszcze bardziej. Rok 1995 chyba. Za dziesięć lat! Ale to się nie liczyło, ważne było, że podpisałem pierwszą w życiu umowę o wydanie dzieła. Dostałem też pierwsze prawdziwe honorarium, niezbyt wysokie, już wtedy pisarstwo to nie był rewelacyjny pomysł na utrzymanie rodziny.
To był bodziec, nieprawdopodobna motywacja. W rezultacie w ciągu roku powstała moja pierwsza prawdziwa powieść fantasy, „Wieża Życia”. Poszedłem z nią oczywiście znów do KAW, tym razem do jej katowickiego oddziału. I co? Przyjęli. Po ciężkich, wieloletnich bojach z redakcją książka poszła do druku i ukazała się w roku 1991, w podłej szacie graficznej, choć z okładką projektu znakomitego malarza plakacisty, Romana Kalarusa. Wyszła w oszałamiającym jak na dzisiejsze czasy nakładzie 20 tysięcy egzemplarzy. A ja, idąc za ciosem, usiadłem do pisania drugiej części cyklu „Dzieje Loinu”, w jaki zamierzałem powiązać moje dzieła. Tak powstał „Ayantiall”. KAW kupił bez wahania, jednak były już nowe czasy, nowe prawa zaczęły rządzić rynkiem wydawniczym. Ledwie podpisałem umowę, ledwie zrobiłem redakcję, ledwie książka poszła na maszyny drukarskie, już musiała z nich zejść – wydawnictwo upadło. Na pamiątkę została mi umowa, maszynopis po korekcie i dowód wypłaty honorarium. Nie muszę mówić, że w tym samym momencie szlag trafił prawie już zapomniany „Powrót”.
Zniechęciłem się. Maszynopis poszedł na dno pawlacza, maszyna na szafę, a ja zająłem się biznesem. W pierwszej kolejności dałem sobie spokój z górnictwem. Zostałem menedżerem. Skończyłem cykl staży w Institut Francais de Gestion, dostałem Międzynarodowy Dyplom Managementu. Kierowałem kilkoma firmami, od zakładu remontowo-budowlanego po bank. Prowadziłem swoją firmę badawczo-konsultingową, specjalizując się w badaniach rynku stali. Zyskałem tu nawet pewną renomę, co poskutkowało zapraszaniem mnie do współpracy przez firmy włoskie, belgijskie, hiszpańskie… Nastała stabilizacja.
I zaczęła mnie uwierać. Wytrzymałem do roku 2005. Wtedy wykopałem z pawlacza rękopisy, przeczytałem je i uznawszy, że sa niezłe, postanowiłem wydać. Miałem łatwo, bo cała robota redaktorska została profesjonalnie wykonana 14 lat wcześniej w śp. KAW-ie. Uruchomiłem więc własne wydawnictwo GAM, którego nakładem ukazały się „Dzieje Loinu” w całości: wznowiona „Wieża Życia” i „Ayantiall”. To mi nie wystarczyło. Postanowiłem wrócić do pisania, w efekcie czego warszawskie wydawnictwo Semper wydało w roku 2007 „Zapach trzciny”.
Piszę więc. Moje obecne pisanie ma tę kapitalną zaletę, że nie czuję się do niczego zobowiązany. Mój materialny status w ogóle nie zależy od pisania, mam z czego żyć i bez niego, choć czas wyścigu szczurów już się dla mnie skończył, zacząłem odcinać kupony od życia i definitywnie machnąwszy ręką na zwariowaną cywilizację zaszyłem się w mojej mazurskiej chatce. Owa ekonomiczna wolność jest dla pisarza wartością nie do przecenienia. Pozwala na wolność myśli, eksperymentu, natchnienia. A także na wolność przyjemności i autentycznej radości tworzenia. Bo cóż takiego może się stać, jeśli nie wyjdzie? Najwyżej nie wydadzą. Przełknie się pigułkę chwilowej goryczy, zapije ją czymś odpowiednim do okoliczności, odczeka pół roku i znów otworzy ekran laptopa. Taki mam komfort literackiego hobby. Piszę, bo lubię.
O tym, co i jak, jest dalej, na kolejnych stronach. Co jeszcze tam jest? Są moje książki i recenzje o nich, są moje recenzje i opinie o różnych dziełach literackich, których sporo opublikowałem w różnych zakamarkach Internetu. Wszystkie pod nickiem woy i jako woy bywam tam rozpoznawany. Jest też trochę tekstów z szuflady, opowiadań, których nigdy nie próbowałem wydać, traktując je jako szkoleniowe wprawki, jest trochę tekstów piosenek i może coś jeszcze… Robię tu remanent ze swojej twórczości i staram się opisać jej bieżący stan.
Mam wrażenie, że to ulubienie pisania, snucia opowieści, bywa zaraźliwe. Mój śp. ojciec, na emeryturze już będąc, wydał wspomnieniową książkę „My z Ósmej Kompanii” – rzecz o Armii Krajowej z okolic Ostrowi Mazowieckiej. Największym jej atutem i niezaprzeczalną zaletą jest autentyzm. To wszystko było naprawdę. Naprawdę się wydarzyło. Bardzo mnie kusi, aby z tym bezcennym materiałem coś jeszcze pożytecznego zrobić.
I tym ziarnkiem rodzinnej promocji kończę przydługi wstęp i zapraszam do mojej szafy oraz na biurko. Miłego buszowania.
Wojciech Bauer
PS. Ktoś z moich czytelników umieścił mnie w Wikipedii. Na razie nie ma tam za wiele, ale kiedyś będzie. Można to sprawdzić tutaj.