Blotki

Krótki wierszyk okolicznościowy

Przyszła zima, śnieżek prószy,
lekki mrozek szczypie w uszy,
już ulepił ktoś bałwanka,
w sklepie reklamują sanki,

tańczą płatki w lekkim wietrze,
jedna pani marznie w swetrze,
wronom, śpiącym w śnieżnych czapkach,
trochę dziś zgrabiały łapki,

ślicznie się rumienią liczka,
biegną dzieci w rękawiczkach,
jodły w zaspach śpią stuletnie…
Tylko czemu, kurwa, w kwietniu?

Zaczynam od wierszyka, który ukazał się na blogu „Ja, woy” 21 marca 2007 roku. Jest to zabieg celowy, który ma stworzyć pomost pomiędzy sieriozną (choć może miejscami niezamierzenie humorystyczną) twórczością archiwalną, zamieszczoną pod zakładkami z wierszami i piosenkami, a blotkami współczesnymi z mojego byłego bloga. Wprowadzający trochę innego nastroju i odniesień do współczesności. No i żeby nie było, że poezję zarzuciłem ze szczętem. Jest więc na tych stronach trochę śmiesznie, trochę melancholijnie lub wzruszająco, niekiedy wkurzająco obie strony, tj. czytacza i pisacza, a zawsze aktualnie. Aktualnie oczywiście w latach 2006-2009, kiedy to moja aktywność na blogu była czynnością zauważalną.

Będą tu felietony o kulturze i nie tylko, będą impresyjne miniopowiadanka, będzie kilka komentarzy rzeczywistości. Starałem się wybrać najlepsze.

Czarna

8 sierpnia 2006

Czarna stoi w takim miejscu, że gdy otwieram rano oczy, nie mogę jej nie zauważyć. Czarna ma piękny futerał: sztywny, z kontrolą wilgotności, też czarny. Może nawet bardziej czarny niż Czarna. Czarna ma czarne tylko boki i gryf, wierzch jest w kolorze ciemnej sosny. Imię Czarna odziedziczyła po swojej poprzedniczce, która była mała, odrapana i czarna właśnie. Tej właściwej Czarnej już nie ma, przepadła gdzieś, któregoś roku, w zamieszaniu przeprowadzkowo-urlopowym, nikt już nawet nie pamięta gdzie. To było w czasach, gdy Czarnej, tej pierwszej, nikt już nie potrzebował. Nikt nie miał czasu, żeby zwolnić, przystanąć, przysiąść, wziąć w rękę, przelecieć choćby palcami po strunach. To i się Czarna zbiesiła. Myślę, że ona zrobiła to świadomie. Lata mijały, a ona stała, w szmacianym pokrowcu, cicho, potulnie, nie wadząc nikomu, czasem przestawiana w celu odkurzenia, w daremnym oczekiwaniu na uchwyt pod kluczami, na półkolisty podrzut na prawe kolano, na pieszczotę palców na progach. Na ten zespół gestów, które gitarze wystarczą na miłość.

Nie doczekała się, więc poszła. Znikła, a nikt tego nie zauważył. Dopiero nawrót sentymentów za minionym czasem, jaki przeżywa każdy, gdy tylko zorientuje się, ile mu życia przeciekło, spowodował, że przypomniałem sobie o tamtej Czarnej. Gdy powyciągałem stare teksty, gdy w głowie zadźwięczały mi przypominane frazy starych piosenek. Tyle, że jej już nie było. Mam nadzieję, że tam, gdzie jest teraz, jest jej lepiej.

Nowa Czarna pojawiła się któregoś następnego roku pod choinką, nabyta wspólnym wysiłkiem Eli i Agaty. Wysiłek był niemały; Czarna to teraz ręcznie robiona hiszpanka, urodzona w małym warsztacie lutniczym, z trzycyfrowym numerem na etykiecie wewnątrz pudła. Ma piękny, głęboki dźwięk, wystarczy muśnięcie strun, by się obudziła. Tyle, że budzi się rzadko. Tamta fala sentymentów dawno już opadła.

Kilka razy brałem Czarną do ręki, ot, tak, żeby pobrzdąkać. Z tym brzdąkaniem, okazuje się, też już nie najlepiej. Nie to, żebym nie umiał. Nie pamiętam. Nie pamiętam tych sekwencji szybko zmienianych układów palców, które składały się na muzykę. Nie pamiętam układów harmonicznych, nie pamiętam efekciarskich przejść, które szlifowało się na publiczne występy. Trącam struny dwa-trzy razy w jakimś zestawie akordów, który jeszcze we mnie tkwi, zagram „Szal” (to pamiętam i będę pamiętać do końca życia. Muszę.) i tyle. Nie potrafię wydobyć z głębokiej pamięci tych pięknych rzeczy, które kiedyś stworzyliśmy i które tyle przecież razy, do znudzenia, do upadłego, do rzucenia Czarną (tą pierwszą) w kąt, katowały mi palce. W człowieku ponoć komórki wymieniają się w komplecie co 7 lat. Od tamtej epoki musiały więc wymienić mi się wielokrotnie. Czyżby z którąś wymianą organizm wyrzucił także pamięć tamtych dźwięków, uznając je, jako nieużywane, za zbędne?

Stoi więc nowa Czarna – piękna, szlachetna i droga – w kącie, w tym swoim klimatyzowanym futerale, stoi w gotowości i czeka. A ja niemal co dzień, budząc się patrzę na nią i myślę: pograłbym coś…

do góry

Dźwiękowa pocztówka w kolorze sepii

22 sierpnia 2006

Niiii nam saaamym, ni we dwoje zostać naaam…

Poleciało z odtwarzacza chrypliwym głosem Kazika Staszewskiego. A mnie ten głos odpłynął, usunął się w tło, i piosenka zabrzmiała inaczej. My też śpiewaliśmy Staszka Staszewskiego – piosenki już wtedy stare, z piętnem zakazanych melodii, w sam raz do wódki…

Pamiętam jak wypłowiałe, szare zdjęcie: Jacek z papierosem w kąciku ust, Jacek, który chciał do ślubu wjechać na nartach z górki wprost pod ołtarz… Jacek, który dziś pasie ekologiczne kozy pod Łomżą… Marek – olewus i zgrywus, z powodu niechęci do prania kupował co trzy dni nowe skarpetki… Dziś restaurator gdzieś w świecie, dla tej restauracji rzucił studia po trzech latach studiowania na trzecim roku, do tego na trzech kolejnych wydziałach…

I ta piosenka:

Ni nam samym, ni we dwoje zostać nam,
Ni nam samym, ni bez siebie żyć.

Michał, z gitarą trzymaną charakterystycznie, niemal pionowo na kolanie, Michał z zamkniętymi oczami, w wódczanym natchnieniu, śpiewający razem ze mną… Michał w ’82 prysnął z wycieczki w Jugosławii, dziś kładzie w Wiedniu kafelki… Piter – był z nami krótko, po roku mu się znudziło, wolał konstruować jakąś elektronikę bez papierka. Piter umarł 15 lat temu, tętniak.

W czarnej urnie moich wszystkich czarnych lat
Czarna błyskawica spala czarny kwiat,
Czarne słońca gasną, wschodzi czarny nów,
Spieszmy się, nim czarny dzień powróci znów.
Twoje ciało złote zwija się jak dym,
Drga i złotym potem płonie, a ja w nim,
W czerni tonąc piję złoto z Twoich ust,
Tak, jak tamtej wiosny sok z rozdartych brzóz.
Ale wciąż dokoła pełznie tamten świat –
Mych toporów krwawych, Twoich barwnych szmat,
Wciąż ciaśniejszy wokół poplątany krąg,
Coraz częściej straszy zimno naszych rąk.

Nasze dziewczyny… Murzyn, drobna czarnulka, wyszła za Staszka, ma troje dzieci i metr w pasie… Ela-dynamit, dziś twardo zmaga się z rakiem… Między nami ciepła, niedobra wódka, dużo wódki.

Ni nam samym, ni we dwoje zostać nam,
Ni nam samym, ni bez siebie żyć.

Nie odmieni żaden spazm
Mgły co była stalą w stal znów…
Nie próbujmy jeszcze raz
skuwać się łańcuchem słów.

Piotrek i Heniek, przykładni studenci, po studiach zasuwali w kopalni pod ziemią, po czym obaj wyjechali do Niemiec, bo obaj byli z opolskiego. W Niemczech też zasuwali w kopalni pod ziemią.

Tylu istnień czas jak jedna chwila zbiegł,
Jak to dawno? Może tydzień, może wiek…
Na mój barłóg czas jak deszcz jesienny mży,
Zmywa ślady moich łez i Twojej krwi.
I okrywa z wolna zapomnienia płaszcz
Noc, gdy pierwszy raz pluliśmy sobie w twarz,
Śpiewaliśmy wtedy, szczęście – ja, Ty – fart,
Jak sztylety wbici w siebie, aż do gard.
Serce pękło z żalu, dłoni zimną kiść
Ogrzej nad popiołem – już możemy iść,
Ty – w swe zamki z błota, ja – w śmierdzący szynk,
A dom pusty jak pałacyk Mayerling.

Staszek, Wojtek, ułomny Jaś – geniusz organizacji, inni… Tylu innych. I ja… z Czarną na udzie, włosy do ramion… Z nami i z nas te pretensjonalne i pełne chropowatej, knajackiej poezji słowa i ta melodia, aż szklanki same przechylają się do gardeł. Takie zdjęcie… Było takie zdjęcie?

Ni nam samym, ni we dwoje zostać nam,
Ni nam samym, ni bez siebie żyć.

Ech, panie Staszewski, napiłbym się tej ciepłej, niedobrej wódki…

do góry

Reminiscencje stomatologiczne

24 sierpnia 2006

Może to zabrzmi nieprawdopodobnie, ale jest taki dentysta, do którego chodzę z przyjemnością. Pomijam sam fakt dłubania w zębach, bo to nigdzie nie jest przyjemne, niezależnie od fachowości i jakości sprzętu do tego dłubania używanego. Do doktora P. chodzi się na show.

Oczywiście ten show to on nie przy każdym uskutecznia, bo publicznie i przy obcych małpy z siebie nie robi, tu potrzebny jest pewien stopień zażyłości. Ale gdy już lody pękną (a to jest stosunkowo łatwe, zważywszy, że gdy się raz wpadnie w łapy doktora P., to się tak łatwo z tych łap nie wypada – przeglądając całkiem, zdawałoby się, zdrowe zęby, potrafi znaleźć kilkanaście dziur, co słabszych psychicznie i nieznających tutejszej poetyki może doprowadzić do ciężkiej depresji – choćby z uwagi na koszty), doktor, będąc w nastroju i mając przed sobą trzygodzinny zabieg odbudowy zęba, ujawnia całą krasę swych złotych ust.

Wczoraj pastwił się nad młodą asystentką, która właśnie wróciła z pierwszego w życiu urlopu. Szczegółów opowiadać nie będę, bo mi tu zaraz ktoś męski szowinizm wytknie i o sprzyjanie mobbingowi oskarży. Jeszcze mnie, wredota, co chwila upominał, żebym się nie trząsł, bo wiertłem do zęba trafić nie może. Podobała mi się i zaimponowała jednak końcówka tego (inteligentnego i kulturalnego, żeby nie było) dręczenia. Otóż całkiem poważnie, bez żartów, dał wymęczonej wyślizgiwaniem się z jego werbalnych kleszczy dziewuszce 3 minuty na szczere powiedzenie, co o nim myśli. Na zachętę, wziąwszy mnie na świadka, zapewnił bezkarność i jeszcze obiecał podwyżkę. I co? Mimo że wcześniej całkiem zgrabnie potrafiła kilka razy przyciąć kpiarzowi, dziewuszka skrewiła. Nawet za perspektywę comiesięcznej większej kasy nie miała odwagi nabluzgać wrednemu, złośliwemu szefowi. Zastanawiałem się potem, czy ja na jej miejscu umiałbym, wykorzystując daną szansę, odgryźć się odpowiednio. Już słyszę te bojowe okrzyki agresywnych pań wyzwolonych, że one oczywiście, jak najbardziej, że suchej nitki… No, nie wiem. Mam wrażenie, że taki zaskakujący krok wstecz, niespodziane odsłonięcie, skutecznie wytrąca broń, że łatwiej jednak walczy się z przeciwnikiem, który nie ustępuje pola… To chyba ten sam mechanizm, który powoduje, że pokonany pies, przewracając sie na plecy i odsłaniając przeciwnikowi brzuch, pozbawia go tym samym motywacji do ataku – bezbronnemu się odpuszcza…

Tak sobie leniwie przemyśliwałem, leżąc trzy godziny na fotelu i nie oczekując nawet rozrywki w postaci choćby niespodziewanego dźgnięcia w nerw – u doktora P. zęby leczy sie bezboleśnie, zasnąć można z wiertarką w paszczy. A na zakończenie, gdy już schodziłem, a asystentka poszła podliczyć, o ile by mnie tu odchudzić, doktor P. powiedział do mnie półgłosem, tak aby nie słyszała: „fajnie jest być szefem. Znacznie fajniej niż mężem”. Nie da się ukryć.

do góry

Wolność i Harley

5 września 2006

Dziś będzie o wolności.

Przed moim domem od paru tygodni parkuje Harley-Davidson. Ilekroć tamtędy przechodzę, przyglądam sie temu motocyklowi i za każdym razem mój zachwyt jest o stopień większy. Harley jest srebrno-złoty, ma pełne aluminiowe koła, wysoką kierownicę, wielki, lśniący niklem silnik i małe siodełko. Cacuszko. Maskotka. Wisiorek z breloczka. Jeśli ktoś chciałby pokazać, jak wygląda współczesny wzorzec technicznego piękna, artyzm duszy zamkniętej w machinę, powinien demonstrować Harley-Davidsona sprzed mojego bloku.

Harleyem jeździ niepozorny chłopak z sąsiedniej ulicy. Na co dzień takie chucherko, pospolitak, urzędnik albo drobny biznesmen. Szczupły, szary blondynek. To się zmienia, gdy przekłada nogę przez bak, mości się w siodełku, zakłada kask i kopnięciem składa podpórkę. Po chwili z silnika dobywa się głębokie, powolne, stłumione dudnienie, a w głębokim łuku siodła mikry chudeusz zamienia się w jeźdźca, w Anioła Piekieł, w pana przestrzeni. Supermana, bez przesady.

Z chłopakiem jeździ czasem dziewczyna, drobna czarnulka z kręconymi włosami. Tu muszę podkreślić, że jazda we dwoje na rasowym Harleyu nie jest taka oczywista. Harley to klasyczny wierzchowiec, miejsce na grzbiecie ma tylko jedno – dla jeźdźca. Pasażer może sobie czasem przycupnąć na ogryzku drugiego fotela, jak na końskim zadzie. Jazda w charakterze pasażera zakłada więc całkowite zespolenie i podporządkowanie się prowadzącemu. Kto nie czuje potrzeby bliskości, przytulenia, jedności, nie powinien z harleyowcem umawiać się na jazdy.

Patrzę, jak ruszają powoli z dudnieniem silnika, jak motor rozpędza się dostojnie, jak znikają za drzewami, i zazdroszczę. Ja na takim motocyklu nigdy nie jeździłem. Owszem, na zwykłym tak. Ale to podobno nie to samo, tak przynajmniej mówią. Zwykły motocykl to pęd, to upajanie się szybkością, wyzwolenie przez odrzucenie reguł ruchu. Harley-Davidson jest inny. Jest w nim kiczowata poetyka długich autostrad przez prerię, wśród rudych wzgórz, w siennym zapachu spalonych słońcem ziół. Jest niemożliwy do zrozumienia w innym otoczeniu szpan skórzanych kurtek z napisem „Hell Angels” i niemieckich hełmów w roli kasków, tatuowanych ramion w objęciach boskich blondynek, wtulonych nocami w nieogolone mordy, w dzień w sposób niezrozumiały dla przeciętnego oglądacza zespolonych z ich właścicielami w procederze dostojnego połykania przestrzeni.

Ech, wskoczyć na taką maszynę, uruchomić starter i z wtuloną w kark drobiną w wielkim kasku potoczyć się ku anarchicznej wolności…

Kupię sobie Harleya. Kiedyś na pewno kupię.

do góry

Mój 9/11

12 września 2006

„- Ja umrę, prawda?”

Co można odpowiedzieć na tak postawione pytanie, gdy pada ono z ust człowieka, którego nadciągającą śmierć widzimy na ekranie monitora? Wspomnienia z 11 września 2001 działają na mne różnie: powodują zadumę, smutek, współczucie, refleksję nad tym, co człowiek może człowiekowi… Tego, co czuję, słuchając ostatnich słów z telefonów komórkowych, nagranych w centrach ratowniczych, ostatnich słów zanim w ich miejsce nie odezwał się komunikat: „Abonent czasowo niedostępny…”, nie potrafię nazwać. Słucham spokojnych, ciepłych odpowiedzi ratowniczki; wiem, że w takim prowadzeniu rozmów ratowników w cywilizowanych krajach odpowiednio się szkoli, aby dodawali otuchy, nie pozwalali na zwątpienie i panikę, wiem to i wiem, że chyba bym tak nie potrafił. Ta dziewczyna o miękkim głosie, która pomagała umierać setkom uwięzionych w WTC, jest dla mnie większym bohaterem niż niejeden z tych, którzy po wszystkim nadstawiali piersi na medale.

W dobie powszechnych komórek zanika samotność nagłej śmierci. Dziś można porozmawiać sobie z zasypanym przez lawinę turystą, z przywalonym gruzami klientem zawalonego supermarketu, z czującą na twarzy żar zbliżającego się ognia ofiarą pożaru. Można porozmawiać, pocieszyć, dodać otuchy, chociaż w telewizji już widać walący się dach, potężniejące płomienie, rozkładających bezradnie ręce ratowników. Być razem do czasu, aż ta stara franca z kosą nie zakomunikuje uprzejmie, że „abonent czasowo niedostępny”. To lepsze? Czy dla ofiary – nie wiem. Tego nie wie nikt i nigdy się nie dowie. Dla osoby po drugiej stronie, bezpiecznej i bezradnej, na pewno nie. Śmierć niewidziana to tylko medialny news, temat do rytualnego westchnięcia. Kto tak naprawdę potrafi wczuć się w grozę i rozpacz gazowanych w KL Auschwitz? Nie ma nagrań z komórek; żadne z nich nie miało możliwości przekazania swojego przerażenia komuś bliskiemu, kto jest poza umieraniem, czy choćby tylko ciepłogłosej ratowniczce. Nie miało możliwości uchwycenia się złudzenia, że przez podzielenie się ostatecznością zostanie jej nam mniej i mniej przez to będzie nicości, która zaraz, za chwilę…

Śmierć, której towarzyszymy, zostaje w nas, niezależnie czy osoba umierająca była nam bliska. To jeden z niewielu momentów, gdy można poczuć się człowiekiem.

Gdy słucham dziś tamtych nagrań, widzę ich, sfruwających z okien w desperackich skokach. I pamiętam, że to nie tylko zwietrzała telewizyjna relacja sprzed lat, którą od wczoraj pasą nas wszystkie stacje świata. Staram się nie zapomnieć, że widziałem to w chwili, gdy się stawało.

do góry

Jacek (epitafium dla Matyldy)

4 października 2006

Znam go od dziecka. Nigdy nie była to jakaś intensywna znajomość, zwykły kolega z sąsiedniego podwórka. Na dodatek dość wcześnie kolegą być przestał, bo zniknął z mojego horyzontu gdzieś na początku podstawówki. Z tamtych czasów pamiętam tylko spontaniczne inscenizacje bitwy pod Grunwaldem, gdyśmy zamiast kopii używali wyrzuconych poświątecznych choinek – akurat „Krzyżacy”, z kilkuletnim opóźnieniem, na ekrany powiatowych kin zawitali. W zasadzie tyle.

Potem odnalazł się niespodziewanie na drugim końcu Polski, gdy mnie rzuciło na studia do Gliwic. Miękki, „radiowy” głos z głośnika studenckiego radiowęzła z nikim mi się nie skojarzył, a i nazwisko puściłbym mimo uszu, gdybym niedługo potem nie trafił do studia nagrań radiowęzła w celu zaśpiewania paru rzeczy, bo właśnie moja rachityczna twórczość muzyczno-poetycka osiągała apogeum lokalnej popularności. Za konsolą siedział rudawy, kędzierzawy facet, którego pewnie bym nie rozpoznał, gdyby on nie rozpoznał mnie. Okazało się, że świat jest mniejszy, niż można by sądzić nawet z popularnego przysłowia.

Jacka znali wszyscy. Jeśli w okolicach uczelni działo się coś nietypowego, szalonego czy choćby tylko oryginalnego, była duża szansa, że maczał w tym palce Jacek. Był reporterem, fotografikiem, performersem. To jego pomysłem był nasz rajd muzyczny po najgorszych spelunach Śląska, gdzie graliśmy poezję i tańczyliśmy na zalanych piwem stołach. Tak, tańczyłem z Elą na stole, a Jacek zbierał w czapkę datki od zapitych, nieogolonych lumpów, roześmianych i klaszczących, przeniesionych nierealnością tej sceny w jakiś inny wymiar, do innej, nie swojej rzeczywistości. A potem za te datki wcinaliśmy pieczone kurczaki pod szampana pitego z gwinta na reprezentacyjnym trawniku w centrum miasta, aż nas milicja pałami przegoniła.

Wymyślił sobie scenariusz ślubu: gdzieś w Bieszczadach jest kościółek tuż pod stokiem góry. Tam młodzi – Jacek i jego hipotetyczna narzeczona – mieli zjechać na nartach pod sam ołtarz. To, że Jacek nie umiał jeździć na nartach, było nieznaczącym drobiazgiem w rozpisanym szczegółowo na role pomyśle. Plany spaliły na panewce, gdy okazało się, że jego aktualna dziewczyna jest w ciąży i pospieszny ślub będzie w osiedlowej parafii.

Nic z tego nie wyszło. Związek rozleciał się, zanim syn Jacka poszedł do przedszkola.

W jaki sposób w życiu Jacka pojawiła się Matylda – nie wiadomo. Wiadomo tylko, że Jacek najpierw znowu zniknął, a potem pojawił się jako gospodarz przymitywnej chaty nad stawami rybnymi w małej mieścinie w Małopolsce. Nagle okazało się, że ten mieszczuch i konsument cywilizacji łatwo odnajduje się na wsi. Żyje na obrzeżu cywilizacji, w miejscu, gdzie nawet mój ówczesny maluch dojeżdżał z trudem, hoduje karpie, poluje, wyprawia skóry… Dwie rzeczy najbardziej pamiętam z mojej wizyty w jego królestwie na grobli: wspaniałą swojską kiełbasę, którą wędził po własnoręcznym świniobiciu oraz spontaniczną nienawiść, jaką obdarzyła Jacka Kaja – moja malutka, bardzo mądra pudelka – po obejrzeniu ścian Jackowej chaty, obwieszonych skórami rozmaitych zwierząt.

Jądrem, sednem, epicentrum tamtego okresu była właśnie Matylda. Gdy zobaczyłem ją pierwszy raz, odruchowym, instynktownym pierwszym uczuciem było zdumienie. Tęga, niespecjalnie ładna dziewczyna o wyrazistych, grubych rysach twarzy, była przeciwieństwem Mirki, byłej Jacka żony: pięknej, zgrabnej i subtelnej. Ale, jak zaznaczyłem, było to uczucie pierwsze, trwające tylko przez mgnienie, przez najkrótszy wstępny odcinek czasu do chwili, gdy odezwała się, gdy się uśmiechnęła. Mało w życiu poznałem osób, które byłyby tak piękne wewnętrznie.

Od tamtej pory Matylda była dobrym duchem, przewodnikiem i muzą Jacka. Miała rzadki dar, umiejętność racjonalizowania jego szalonych pomysłów i doprowadzania do ich realizacji. To było wspaniałe: ona mu ich nie wybijała z głowy, wręcz przeciwnie. Przejmowała jego entuzjazm i dołączała swój racjonalizm. I zawsze coś z tego było. Przy tym w tle niezmiennie był ten jej promienisty, zniewalający uśmiech, od którego jaśniało powietrze.

Moja mała Agatka nazywała ją Margaryną.

Potem jakoś mi zniknęli oboje – świat wokół kręcił się coraz szybciej, nie było czasu ani chęci na bezproduktywne szaleństwa. Odnaleźli się kilka lat temu. Zobaczyłem Jacka w telewizji. Leciał reportaż z ekologicznego gospodarstwa hodowlanego gdzieś na Kurpiach. Patrzę – no przecież… Brodaty, kędzierzawy gospodarz w samodziałowym swetrze opowiada o kozach, w tle na traktorze siedzi chłopczyk w wieku szkolnym… Jacek. Jacek z synem. Jacek – znany w Europie hodowca kóz, producent koziego mleka. Syn był jego i Matyldy, też Jacek.
Nigdy u niego, w jego nowym świecie, nie byłem. Mimo że wiele razy zapraszał, mimo że zapraszała Matylda. Jakoś nie było mi po drodze. Potem więc, konsekwentnie i nieuchronnie, kolejna, długa przerwa.

Aż do teraz. Kilka dni temu dostałem maila. Znalazł mnie, przypadkiem, w Internecie. Odezwał się, jakoś gorzko i szaro. Pisał, że nie może się pozbierać. Matylda umarła.

Byli ze sobą dwadzieścia kilka lat. Nigdy się nie pobrali. Jak twierdził z przekonaniem Jacek, do niczego im to nie było potrzebne. A Matylda w takich chwilach uśmiechała się tylko, patrząc na niego orzechowymi, dużymi oczami, w milczeniu.

do góry

Chambeau

11 października 2006

Świat ma się ku końcowi. Przynajmniej mój świat. Znaki na niebie i ziemi coraz wyraźniejsze, coraz ich więcej i coraz bardziej obrzydliwe. Mordy Jeźdźców okazują się nie szlachetnie okrutne i bezwzględne, tylko ohydne, menelskie, pryszczate i pokryte liszajem. I jadą, zamiast na rumakach – wielkich, pięknych i dzikich – na sparszywiałych kotach.

Nie ma już prawie piękna. To istotny objaw końca. Odchodzi powoli i ukradkiem. Gdy odchodzili Starsi Panowie, gdy umierał Niemen, Skrzynecki i inni, jeszcze tego tak jasno nie widziałem. Ot, zwykła kolej rzeczy, wymiana pokoleń. A teraz odszedł Grechuta i to wielkie miejsce, wypełnione niedawno sztuką i absolutem, okazuje sie przeraźliwie puste. Nikt nikogo nie wymienia. Zza sypiących się dekoracji widać szyld McDonaldsa na biało-czerwonym tle. Nad tym orzeł w koronie z bułą w łapie.

Przed wylewającym się szambem nie ma już ucieczki. Na nic demonstracyjne wyrzucenie telewizora, na nic omijanie łukiem kiosków i gazeciarzy. Strach włączać komputer, ba, strach wyjść na ulicę. Oto Miłośnicy Jedynej Sprawiedliwej i Czystej Sztuki dekretują, że czyjś przyjaciel to kapucha i szpicel, i Sztuce Sprawiedliwej szkodził wrednie i podstępnie. Na nic jawne protesty tych, którym miał szkodzić, na nic ich oświadczenia, że nie szkodził i przyjaźń ważniejsza od kwitów. Dekretatorzy Sztuki Wolnej od Macek wiedzą lepiej, co dla kogo dobre i święte. Szambo przecieka i do najszczelniejszej przez dziesięciolecia Piwnicy.

Co z tego będzie? Nie wiem. Dla mnie coraz mniej. Będzie tak, że człowiek, gdy go to mocniej zaboli, zamknie się w sobie, odizoluje pod hasłem: a odpier..cie się wszyscy ode mnie. I ten jego świat skurczy się w sobie, wessie i imploduje, i zmieni na powrót w pierwotny punkt, z którego powstał. A to, co będzie dokoła, obejmą inni, obcy i niezrozumiali bogowie, dla innych, obcych i niezrozumiałych rzesz. Mój punkt, jako byt bezwymiarowy i mikry, zniknie gdzieś między kurzem, jaki po ich przejściu powstanie.

Tak będzie. Amen.

do góry

Krótki komunikat od Muzy

20 listopada 2006

To piszę, ja, Muza. Woy mówi, że wróciłam z dalekiej podróży, chociaż nigdzie się nie wybierałam i wcale nie pamiętam, żebym za bardzo oddalała się od domu. No chyba że ten Wrocław… Może to o to woyowi chodzi? Rurki mi tylko poodłączali, kłuć przestali i jakoś więcej jeść mi się chce. Jak na podróż to mało fascynujące.

No, ale skoro wróciłam, to do pozytywów popowrotowych należy zaliczyć ten wczorajszy fantastyczny spacer. Byliśmy w prawdziwym lesie! I na prawdziwej łące! Nie macie pojęcia, jak świetnie nosi się patyki na prawdziwej łące. A jak tam pachnie… Jesień już, zieleni prawie nie ma, ale zapachom to robi dobrze – kwiatki nie wiercą w nosie i wszystkie krety i myszy daje się wyczuć z daleka. Tropiłam też jakieś takie duże, kopyciaste, które rozryły ściółkę pod dębami w moim lesie. Co prawda nikogo nie wytropiłam, bo woy nie pozwolił lecieć za daleko (zazdrośnik jeden, żal mu, że sam nie umie). A kopyciaste musiały być tuż, zapach taki świeży… Trudno, następnym razem może się uda. Ja tym stworom darować przecież nie mogę.

W ogóle woy jakiś rygorystyczny był, jeśli chodzi o polatanie po lesie. Rezerwat, mówił. Jak rezerwat, to niech się ci z rezerwatu pilnują, żeby nie wyłazić, ja tam jestem wolny pies, mnie nikt w granicach kawałka wydzielonej przyrody nie trzyma. Zresztą co ja bym im tam zrobiła? Ja jestem pies, że do rany przyłóż. A że czasem uchapię jakiegoś futrzaka? Przecież nie na śmierć, najwyżej trochę sponiewieram. Nie lubię zresztą gryźć takich futrzastych – pełno kłaków potem między zębami i do języka się przyklejają. Z tego powodu wolę pogonić takiego, powarczeć, poszczekać, ale żeby zaraz brać do pyska? Też coś. Obrzydliwe.

Byliśmy długo, ponad trzy godziny. Aż mnie łapy bolały. Sforsowaliśmy trzy strumienie, łaziliśmy po chaszczach i wykrotach. Potem, gdy już wróciliśmy do domu, wrąbałam podwójną porcję obiadku i padłam. Spałam do wieczora. To tyle – jak na psa i tak rozgadałam się niemożliwie. Pa pa.

Wasza Muza

do góry

Byłam tu. Muza

12 grudnia 2006

Biegnę przez łąkę. Słońce świeci, chociaż już zimno. Biegnę, patrząc w niebo, bo gdzieś tam, niewidoczną w błękicie czarną kropką, szybuje kamyk, rzucony ręką woya. Szybuje, szybuje, spada… Biegnę, nos przy ziemi, bo choć zapachu kamyka nie znam, woy miał go w ręce, a zapach woya znam jak nic innego na świecie. Jest! No to teraz ogon w górę, uszy na sztorc, jestem dumna, przyniosę, położę mu pod nogami, a woy pochwali. Już prawie czuję jego dłoń na głowie, w tej fałdce między uszami, gdzie mnie zawsze smyra… Jestem, kładę kamyk, szczekam, szczekam radośnie i z dumą, a woy mówi: dzielny pies! Podskakuję w ocekiwaniu na kolejny rzut. To zabawa z woyem – nie ma na świecie nic wspanialszego, niż zabawa z woyem. Tak, to jest szczęście, moje małe, psie szczęście. I nic mnie już nie boli… Ściemnia się. Głos woya słabnie, ale nadal dodaje mi otuchy, dodaje sił i wiary, że nasz tandem jest wieczny i przetrwa wszystkie ściemnienia i chłody. Bo chłodno się robi coraz bardziej. Muszę biec. Muszę zdążyć przed tym, zanim mrok się wypełni. To pewnie już ostatni kamyk.

Znów biegnę przez łąkę. Jest pięknie, słońce świeci. Tylko woya nie widzę… Ale woy będzie, kiedyś będzie, pewnie poszedł do sklepu, bo ze sklepu zawsze wracał i potem tak wspaniale zawsze się ze mną witał. Muszę tu na niego czekać, bo tak tu pięknie, ciepło i cicho. Psi raj. Zaczekam na Ciebie, woy.

A łąka tu taka niebieska.

Muza, 11 grudnia 2006 r.

do góry

Pan Andrzej, łąka i ja

15 stycznia 2007 

Pana Andrzeja poznałem na łące. Spotykaliśmy się tam w każdy weekend. Łąka to było miejsce schadzek psiarzy z całego osiedla: wspaniały kawałek niemal dziewiczej przyrody w centrum miasta. Na łące żyło wiele całkiem dzikich zwierząt: zające, kuropatwy, bażanty… Piszę: było, bo łąki już nie ma. Tak jak nie ma pozostałych elementów pamięci, związanych z rytualnym sposobem spędzania czasu w każdy weekend.

Pan Andrzej był drobnym facecikiem po pięćdziesiątce, niespiesznie spędzającym czas na rencie, na którą przeszedł nie z powodu banalnej i typowej tu u nas pylicy (pan Andrzej miałby na nią szansę, jako były górnik, ale nie zdążył), tylko na skutek przebytej operacji guza mózgu. Pewnie to miało wpływ na jego skłonności do konfabulacji i tworzenia ad hoc nieprawdopodobnych historii na tematy akurat przypadkiem poruszane podczas wspólnych psiarskich spacerów. Z tymi jego historiami był jeszcze ten kłopot, że mimo swego nieprawdopodobieństwa i widocznych gołym okiem zmyśleń nigdy człowiek do końca tych zmyśleń nie był pewien, a to z powodu nadzwyczajnej skłonności pana Andrzeja do uczestniczenia w zdarzeniach tak nieprawdopodobnych, że opowiadane osobom trzecim wyglądają jak żywcem wyjęte z panaandrzejowych bajań.

Najbardziej pamiętam takie jedno. Nie uwierzyłbym w nie, gdyby nie było moim udziałem (a raczej jednego z moich bliskich, ale dla uproszczenia relacji umieszczę tam siebie w roli obserwatora). Otóż szliśmy sobie przez łąkę – ja z Muzą nieco z tyłu, pan Andrzej ze swymi psami: bassetką imieniem Madam i wiekowym jamnikiem, przodem. Psy buszowały w wysokich na metr trawach, skąd co chwila wzburzonym stadkiem podfruwały spłoszone kuropatwy, pan Andrzej monotonnie o czymś perorował, nie bardzo wiem o czym, bo myślami błądziłem w zupełnie innych rejonach, ograniczając kontakt do potakiwania z niezbyt dużą częstotliwością. Poza nami dwoma i naszymi psami na łące w zasięgu wzroku nie było nikogo. Specjalnie to podkreślam, bo ta pustość okolicy mogła mieć, w przypadku gdyby losowi palec na spuście przeznaczenia nieco się omsknął, znaczenie pierwszorzędne. Bo nagle w powietrzu coś zaszumiało, zafurczało i przed panem Andrzejem, w odległości może z półtora metra, z głuchym łupnięciem wbił się w ziemię klucz francuski.

Klucz francuski, naprawdę. Zardzewiały, wątpię, czy sprawny, z uwiązaną do szczęki brudną, czerwoną wstążką. Obu nas zamurowało. Gdy już trochę doszliśmy do siebie, pierwszym odruchem było spojrzenie w niebo. Dookoła nas pusta przestrzeń, ani drzewka, ani krzewu, ani słupa telegraficznego, napowietrznych przewodów elektrycznych – nic. Tylko – z lekka już przesunięte w lewo, już przelatujące, za chwilę trudne do obwinienia o absurdalną próbę zamachu – stado wron.

– Jasny pieron – powiedział pan Andrzej tym swoim charakterystycznie beznamiętnym tonem (żaden tam efekt budowy klimatu narracji, on naprawdę tak mówił, pewnie na skutek tego grzebania w mózgu). – Zabiłyby mnie, cholery – popatrzył za odlatującym stadem. – Na co takim ptaszyskom to żelastwo?

Popatrzyłem i ja.

– Panie Andrzeju – rzekłem, uświadomiwszy sobie dramaturgię umiejscowienia tego zdarzenia w czasoprzestrzeni. – Pan wie, co by było, gdyby pana trafiły?

– Mogiła – odrzekł pan Andrzej.

– Pan: mogiła, a ja? Patrz pan – zatoczyłem ręką wokół nas – tu nie ma żywego ducha. Pan wie, jak ja bym wyglądał w oczach policji? Który prokurator by uwierzył w te wrony??? 25 lat kryminału, jak nic!

Proponowałem, żeby zabrał sobie ten klucz na pamiątkę, jako talizman. Takie rzeczy ponoć chronią od złego i szczęście w życiu przynoszą. Nie chciał. Pół roku później zabił się na lodowisku.

Jak to on. Jak zwykle nieprawdopodobnie. Całe długie dorosłe życie nie był na łyżwach. Tamtego roku mu odbiło, zachciało mu się wybrać z dziećmi. Przewrócił się, walnął głową w lód, trup na miejscu. Nowotwór mózgu nie dał mu rady, no to go kostucha na banalnej ślizgawce dopadła. I jak tu można wierzyć w hierarchię życiowych zagrożeń, w istotność zapisów przeznaczenia?

Tak mi się pan Andrzej przypomniał, bo wczoraj zabłądziłem w tamte okolice, gdzieśmy ten klucz wbity do połowy w ziemię, oplątany czerwoną wstążką, wspólnie oglądali. Nie ma już tamtej łąki, w miejscu, gdzie psy płoszyły bażanty i zające, rozpiera się rozłożysty hipermarket. Nie ma też pana Andrzeja. I nie ma Muzy. Czas zamknął tamtą epokę w okrąg, wydzielił ze swego nurtu i zostawił na boku, jako wyodrębnioną, osobną i nieistotną sekwencję zdarzeń, bez wpływu na kierunek i tempo całej jego strugi. Piszę więc, bo wiem, że za pięć lat sam już tego pamiętać nie będę.

do góry

Międzypokoleniowy katzenjammer

9 lutego 2007 

Ja jestem z rodziny tzw. akowskiej. Ojciec, wychowany w małej mazowieckiej mieścinie w duchu kultu Piłsudskiego, ma za sobą czynny i dość krwawy udział w akcji „Burza”, nawet książkę o tym napisał i podobno mają mu ją wydać. Przez całe długie życie demonstrował głośno i publicznie swój staromodny patriotyzm, taki endecko-sanacyjny, z Matką Boską na ścianie, Polską od morza do morza i z lekką domieszką nieodzownego antysemityzmu. Miał z tego powodu nawet trochę kłopotów i dla kariery musiał iść na kilka zgniłych kompromisów. Jak zresztą większość z nas. Za to potem, gdy już się nam wolna Polska objawiła, a on znalazł się na emeryturze, odzyskał swobodę i oddech, z czego robił użytek, tak na oficjalnych forach, gdzie zapraszany był często i chętnie, jak i – co bardziej uciążliwe – podczas świąt, imienin i innych kameralnych spotkań w ścisłym rodzinnym gronie. Przyznam, że bardzo mnie te kategoryczne i niepodlegające dyskusji ojcowe tyrady irytowały, bo często nie zgadzaliśmy się w sprawach dość fundamentalnych: ja, Europejczyk, i on – zaściankowy nacjonalista. O dyskusji, ścieraniu się poglądów, czy choćby przyjęciu do wiadomości odmienności czyichś racji, mowy nie było.

Ale, niezależnie od doktrynalnych konfliktów na tle pojmowania polityki i spraw okołopolitycznych, czułem się spadkobiercą tego przedwojennego patriotyzmu – trochę zmodyfikowanego przez nowe czasy, trochę zagnostycyzowanego z powodu mojego niedowiarstwa, zeuropeizowanego i paradoksalnie zhumanizowanego i zinternacjonalizowanego przez czasy komuny, lecz w gruncie rzeczy takiego samego, w tej samej tradycyjnej tonacji i barwach. Sztandar w dłoń i na barykady, można rzec, za honor i Ojczyznę (z Bogiem gorzej), hej, kto Polak, na bagnety.

To, co ostatnio zalewa ten kraj przez wszystkie medialne otwory, ta duchota i zgnilizna, to niewiarygodne zakłamanie, porównywalne chyba tylko z czasami słusznie minionymi, to zawłaszczanie każdej materialnej i duchowej własności dotąd wspólnej, na dodatek z nieprawdopodobną hipokryzją owijane w patriotyczny, do tej pory zarezerwowany dla ocen historycznych, ton, to bezkarne pomawianie i niszczenie ludzi, którym pomniki się raczej należą niż wagony błota, ci schizofrenicy i zakompleksione mentalne karły u władzy – mnie z patriotyzmu skutecznie wyleczyło. Odkryłem w sobie ostatnio, z dużym wewnętrznym zaskoczeniem, że te wszystkie uczucia w stosunku do otaczającej mnie zbiorowości wcale do tej zbiorowości nie przystają, ba, mam wrażenie, że zdeformowana medialnie zbiorowość ich już nie chce, nie potrzebuje. No, to nie. Mój patriotyzm, po tej świadomej konstatacji, stracił materialne oparcie, cel mu umknął spod celownika. W związku z czym, jako byt niematerialny, mnie – materialistę – przestał obchodzić. Polska? Ten zakłamany ciemnogród w środku Europy? Tak, jest taki śmieszny kraj. Nawet w nim mieszkam. Tyle, że gówno mnie on już obchodzi.

Takie mnie ostatnio nastroje nachodzą i z takim bojowym duchem jechałem w matecznik patriotyzmu, czyli do rodziców. Trochę się bałem, że ze względu na nadmiar emocji, jakie mi w tym przewartościowaniu wartości towarzyszą, nie uda mi się utrzymać języka za zębami i nieunikniona dyskusja na tematy polityczne może skończyć się awanturą. Okazało się, że bałem się niepotrzebnie.

Ojciec zamilkł. Wyłączył percepcję. Nie ogląda dzienników, wiadomości ani faktów. Tylko w porze, gdy od kilkudziesięciu lat włączał telewizor, by dyskutować z rzeczywistością i kłócić się z ekranem, twarz mu tężeje i widziałem, że losy bohaterów telenoweli, czy afrykańskie krajobrazy na kanale National Geografic przelatują obok niego, nie zahaczając o świadomość. Po raz pierwszy dyskusje przy stole dotyczyły zdrowia i spraw rodzinnych, o polityce ani słowa.

Przyznam, że mnie to poruszyło bardziej, niż ośli upór, z jakim do tej pory narzucał nam swoje niepodlegające krytyce ani dyskusji poglądy na świat. A te kilka słów, jakimi skomentował naszą kaczą rzeczywistość (bo tak zupełnie zamilczeć nie potrafił), utwierdziły mnie, że mój kac moralny i ta emigracja wewnętrzna, na którą się z wolna udaję, nie są przejawem jakiejś mojej osobistej, jednostkowej histerii. I co, mam się z tego cieszyć?

do góry

Kapeluszowa impresja

12 marca 2007 

Kapelusz to nie jest zwyczajne nakrycie głowy. Kapelusz to jest element osobowości mężczyzny. Noszenie kapelusza jest emanacją męskiego stanu ducha. Bardzo do mnie trafia to stwierdzenie, mimo że sam go nie wymyśliłem – coś w tym stylu twierdził jakże celnie Gaiman w „Chłopakach Anansiego”. Ale ja nie jestem bardzo ortodoksyjny i do cudzych twierdzeń łatwo się przyznaję, szczególnie gdy pasują do mojego filozoficznego sposobu oglądania świata.

Bo z kapeluszem to jest tak: człowiek musi być wewnętrznie w stu procentach przekonany, że w kapeluszu jest mu dobrze, że wygląda bosko, że Clark Gable w stetsonie to przy nim – ja wiem? – Pigmej, czy inny Beduin (w stetsonie), bo gdy się jeszcze do tego kołnierz podniesie i okular ciemny marki Carrera założy, to klękajcie narody. Do kapelusza potrzebna jest bowiem motywacja. Jeśli jej nie stanie, jeśli masz, bracie, choć cień uczucia, że robisz z siebie małpę – daj sobie spokój. Wychodząc w kapeluszu na ulicę musisz być przygotowany, że spojrzenia ludzi skupiać się będą na Tobie. Wystajesz bowiem ponad czapkową przeciętność i jak każdy raróg, dwugłowe cielę czy inny odmieniec zwracasz na siebie uwagę. Od Ciebie teraz, od Twojej wewnętrznej pewności, zależy, czy ta uwaga zamieni się w podziw, w kobiecy skryty zachwyt i męską pełną kompleksów zawiść, czy też, gdy przedefilujesz, będziesz czuł za sobą – prawdziwe lub nie – śmieszki w kułak i kpiące spojrzenia.

Noszę kapelusze. A właściwie staram się je nosić, poddając się opinii otoczenia, że w kapeluszu mi dobrze, że wyglądam dostojnie i pewnie. Bo ja sam taki przekonany nie jestem. To znaczy: gdy patrzę na siebie w lustro, to owszem, nie jest całkiem źle. Ale wystarczy, że oddalę się od tego lustra poza zasięg wzroku, gdy muszę zmierzyć się ze spojrzeniami ulicy, moja pewność co do tego, jak mi w tym dziwnym nakryciu głowy świetnie, mocno sie nadwątla. Walczę z tym oczywiście, narzucam sobie luz i niewymuszony wdzięk, wbijam w siebie przekonanie, że tak ma być, że w tej fedorze czy innym stetsonie (panamy nie noszę) to się w zasadzie urodziłem. Że w spojrzeniach przechodniów widać wyłącznie podziw i zachwyt. Może i tak. Ćwiczenie z hartowania pewności siebie w każdym razie kapelusz zapewnia znakomite.

Wczoraj był piękny dzień, wybrałem się więc na długi spacer. Trzeba trafu, że alejka, którą większą część drogi szedłem, jest główną arterią, łączącą moje osiedle z centrum handlowym. Ruch, jak to w świętą niedzielę, był spory, ludzkość świętując dzień święty taszczyła siaty z zakupami. I wtedy to zauważyłem. Bo muszę dodać, że dotąd trasy, na których prezentowałem się w kapeluszu, były dlań naturalnie przychylniejsze. Do pracy – poważny pan prezes – jeździłem, do restauracji, na spotkania ważne i poważne, a jeśli na spacer, to na stare miasto, do parku, na główne ciągi deptakowe, gdzie takich jak ja więcej i tak w oczy nie kłują. A tu… Szaro-granatowo-bura masa kurtkowa, głowy gołe, co najwyżej w jakieś maciejówko-leninówki, albo krasnoludowe narciarki ubrane, jednym słowem: polska przeciętność. A wśród tej przeciętności – ja. Czarny stetson, czarny płaszcz, czarne carrery. Facet w czerni, tak się czułem. Jakbym z tego filmu zwiał i w środek szarej widowni, miedzy popcorn i Colę wskoczył.

Nie wiem, jak mnie odbierano. Pewnie przejaskrawiam; ludziska rzucili okiem, jednym się podobało, innym nie, a jeszcze inni myśleli tylko, żeby już się tego piwa napić i czarne stetsony im były nie w głowie. A wszyscy mnie zaraz zapomnieli, w pocie czoła zasuwając na obiad, bo i pora na to była najwyższa. Zapewne tak było. Tylko co z tego? Wystawanie ponad lokalną przeciętność to trudne przeżycie i hartujące. Co po kapeluszu widać najlepiej.

do góry

Kretyn modny

26 marca 2007 

Gdy po raz pierwszy zobaczyłem reklamę o dwóch głupkach, których mechanizmy rzeczywistości kręcą się wokół Kit-Katów, pomyślałem sobie: ot, głupawe i spóźnione o kilkanaście lat popłuczyny po Beavisie i Buttheadzie. Ktoś w firmie reklamowej odkopał stary scenariusz, odkurzył i bazując na niewiedzy i nieznajomości debilokreatywnych kreskówek z MTV, wetknął go naiwnemu polskiemu producentowi niesmacznych batonów. Samo życie, widać każdy, nawet najbardziej głupi i wtórny pomysł znajdzie swój czas i miejsce w przestrzeni reklamowej, zwłaszcza wizualnej.

Ale potem pojawił się filmik o tym, jak niechlujna pani domu odsuwa wersalkę (sprzątanie chyba nie należało do jej ulubionych zajęć domowych, skoro zdążyła zapomnieć, co ma za nią) i na jej nieskalanej myślą buzi pojawia sie bezbrzeżne zdumienie na widok gniazdka do telefonu. Wezwany na pomoc mąż także poziom inteligencji wypisany ma na twarzy, a ich dialog („Co to?” „Nie wiem…”) ten poziom potwierdza. Ciągu dalszego (nie tej konkretnej reklamy, tylko procesu przekazywania przesłania do odbiorcy) należało się spodziewać. W całkiem dotychczas niegłupim cyklu reklam ING Banku z Kondratem w roli głównej Beavis i Butthead pojawiają się w nowym wcieleniu. Znowu dwóch kretynów dialoguje sobie na przeciętnym poziomie wyborców Samoobrony. To nie może więc być przypadek. W tym jest metoda.

Nie przypuszczam, że raptem dyrektorzy kreatywni i copywriterzy w paru agencjach równocześnie zgłupieli albo postanowili odkurzyć archiwa, wtykając klientom pomysły sprzed lat. Oni dobrze wiedzą, kto jest odbiorcą przekazu i czego od reklamy oczekuje. Bywa czasem, że twórcy reklam celowo puszczają jakiś kretyński przekaz, który przez swą głupotę jest śmieszny i w założeniu ma tworzyć źródło cytatów i błazeńskich zachowań. Reklamy Plusa z kabaretem Mumio w roli głównej są tego najlepszym przykładem. Tu się absurd głupoty uwypukla, w domyśle apelując do inteligencji odbiorców. Reklamy, o których pisałem wcześniej, takiego zamysłu nie mają, a jeśli mają, to głęboko ukryty. Beavis z Buttheadem made in Poland adresują swoje teksty do pokolenia jednokomórkowców, których cykl życia kręci się wokół umiejętności szybkiego wklepywania znaków alfanumerycznych na ekran telefonu. Do nich też kierują się z dowcipem o niewyszukanej formie i treści stada kabaretów nowej fali, jaka przetacza się przez polskie sceny, z telewizją na czele. Tak jest, proszę Państwa, telewizja wyjątkowo nie kłamie. Tacy jesteśmy.

Ja o tym wiem od dawna i niespecjalnie mnie to bulwersuje. Każde społeczeństwo w dominującej większości składa się z przygłupów. Chodzi o coś innego. Chodzi mianowicie o to, że o ile do tej pory informacja przekazywana zamulowej chipsami większości narodu miała ambicję wystawać nieco nad jego poziom, trochę uczyć, trochę wskazywać wyższe cele, podciągać toto mentalnie, to dziś, jak widać na zaprezentowanych obrazkach, poziom dostosowuje się do odbiorców. Nie bez powodu tak dobrze wpisał się w zatłoczony rynek prasowy prymitywny brukowiec „Fakt”, nie bez powodu święci triumfy przywołana już tu Samoobrona. Otóż zamiast uczyć i prowadzić, elity, jak za klasycznych komunistów, wolą nad przeciętność nie wystawać. I wcale nie z przyczyn ideowych. Okazuje się, że gloryfikację ociężałości intelektualnej i pogardę dla wykształciuchów można głosić ze względów czysto marketingowych i komercyjnych, wpisując te mechanizmy w samo sedno kapitalistycznych metod polityczno-rynkowych.

A my? My, tak światle i trafnie nazwani wykształciuchami? No cóż, mamy demokrację. A w demokracji rządzi większość. Przy najbardziej naciąganej interpretacji struktury społecznej, większością nigdy nie będziemy. Możemy tylko bardziej lub mniej skutecznie przykleić się do do tej większości. A o naszym samopoczuciu decydować będzie styl tego przyklejenia. I otóż idą czasy, gdy kwestie smaku odchodzą do lamusa, a autorytetami dla mas będą Beavis i Butthead pod rękę z posłem Maksymiukiem.

do góry

Ja, undisclosed recipient

12 kwietnia 2007 

Zacznę banalnie: święta to czas życzeń. Od zawsze dwa razy w roku, przed Bożym Narodzeniem i przed Wielkanocą, wygospodarowywała sobie ludzkość dwie-trzy godziny wśród przedświątecznego zamieszania, zasiadała przy stole obłożona artykułami piśmienniczymi oraz stosem kartek – i pisała. Do cioci Stasi, do stryjka Ziutka, babci Heli, kuzyna – jak mu było? – Heńka, chrzesnej Nowakowej, przyjaciół w kraju i za granicą. Pisała krótko, lecz niebanalnie, wznosząc się na szczyty artyzmu bądź kiczu, w miarę talentu epistolograficznego starając się nie powtarzać, bo jakiś niesmak nieszczerości wtedy zostawał, chociaż przecież wujek Benek w życiu z Jaśkiem, kumplem ze szkolnej ławki, aktualnie monterem w Bawarii, się nie spotka, a jeśli nawet się spotka, to w życiu mu nie przyjdzie do głowy poświęcać czas spotkania na weryfikację oryginalności naszych życzeń świątecznych.

Przyznam, że nigdy tego nie lubiłem. Nie przepadam za pisaniem listów, gdy więc muszę to robić w ilościach hurtowych, do tego wysilać bezproduktywnie mózgownicę, bo mi głupio pisać seryjnie: „szczęściazdrowiamokregodyngusaismacznegojajka”, nie wkładając w to żadnej osobistej refleksji, żadnego spersonalizowanego słowa, obrzydzenie odczuwam i niechęć. Nie, nie do adresatów, broń Boże. Do stosu kolorowych kartek z obowiązkowym kurczaczkiem, do których muszę na odwrocie dołączyć te parę niebanalnych słów od siebie. No bo skąd tu brać tyle zdań wyzutych z banału? W takich chwilach wychodzi na jaw, że wszystko, co myślimy o innych, to większy lub mniejszy banał, więc te resztki oryginalności trzeba chronić dla tych, którym należą się najbardziej.

Aż tu czasy przyszły takie, że oryginalność i indywidualizm wyszły z mody. Zostały zabite przez technikę napędzaną lenistwem. Jeszcze broniły się trochę przy pomocy e-kartek, które ograniczały uciążliwość aktu nabywania i pisania ręcznie, ale jednak nutę indywidualizmu pozwalały zachować, poza tym ich zasięg ograniczał się do posiadaczy Internetu, wcale wówczas tak szeroko nie rozpowszechnionego. Ale wyłom został uczyniony, a każdy wyłom ma to do siebie, że lubi się poszerzać. Reszta to kwestia czasu. I techniki, rzecz jasna, ale technika od czasu zależy w sposób prosty. Długo więc nie trzeba było czekać, żeby leniwy homo sapiens wpadł na kolejne sposoby upraszczania sobie życzeniowej mitręgi.

Szkoda bajtów na opisywanie tego procesu w szczegółach, skupmy się więc na efekcie finalnym. Dziś w okolicach świąt atmosfera aż furczy od milionów miłych słów hurtowo przesyłanych milionom znajomych, których kiedyś zaszczyt otrzymania od nas tradycyjnej kartki nigdy by nie kopnął. No bo teraz życzenia pisze się tylko raz. A potem wysyła je do całej zawartości rozmaitych książek adresowych: mailowych, sms-owych, komunikatorowych… Opcja „Zaznacz wszystkich” święci triumfy i jej efekt jak tsunami wali przez powietrze, zmiatając po drodze wszelkie nieśmiałe próby indywidualnych intymności.

Byłbym niesprawiedliwy, gdybym tak zupełnie odsądzał moich hurtowych respondentów od czci i wiary. Nie indywidualizując procesu adresowania życzeń, wielu, bardzo wielu z nich wyżywa się w oryginalizacji twórczości epistolograficznej. Latają w sms-ach i mailach cytaty z filozofow, akapity z Pisma Świętego, twórczość poetycka i prozatorska własna i cudza, piękne grafiki i rozczulające kicze, jeden serdeczny, acz lekko nawiedzony przyjaciel przysłał mi swoje przemyślenia na temat jednomandatowych okręgów wyborczych… Czytam tę twórczość, oglądam uduchowione obrazki i już-już dałbym się uwieść ich poetyce, omotać nastrojowi, rozczulić pamięcią, gdy wzrok sam wraca do linijki „Adresat”, a tam: Undisclosed Recipients. A tam: pięćdziesiąt mailowych adresów lub dwieście numerów komórek.

Sam tak robię. Robię tak, bo jestem leniwy, a niechęć do utrzymywania indywidualnych kontaktów usprawiedliwiam, jak wszyscy, brakiem czasu. Wysyłam więc hurtem serdeczności i wielkanocne baranki, nie czując wcale z tego powodu wyrzutów sumienia, ba, wręcz przeciwnie – mam poczucie dobrze spełnionego obowiązku, jedności i kontaktu z tą masą prawie mi obcych już na co dzień ludzi. I ten stan zadowolenia utrzymuje się we mnie do czasu, gdy otrzymam jakiegoś maila, sms, czy inną wirtualną zarazę, i gdy z rozczarowaniem stwierdzę, że ktoś, kogo uważałem za osobiście bliskiego, nazwie mnie: „undisclosed recipient”.

do góry

W woyowych butach, cz. I – Ełk

13 lipca 2007

Dziś opowiem o Ełku. Ełk jest moim miastem rodzinnym, stosunek mam więc do niego skażony sentymentem. Taka też będzie dzisiejsza pogadanka. Sentymentalna. Uczulonych uprasza się więc o przestrojenie odbiorników na inną stację.

W Ełku ładne jest przede wszystkim to, że on jest. Bo jeśli jakieś miasto jest słynne z tego, że tam urodzili się wszyscy moi koledzy z przedszkola, to do doskonałości w urodzie brak mu tylko tego, żeby było wybudowane na Mazurach. No, a Ełk spełnia oba te kryteria, więc sami wiecie…

To jest urbanistycznie dziwne miasto, wcale niepodobne do typowych miast pruskich, z ich rynkami i ratuszami. Jest jak wielka litera T, cała jego architektoniczna konstrukcja opiera się na dwóch ulicach, z których jedna, Wojska Polskiego, biegnie wzdłuż brzegu jeziora i stanowi górną poprzeczkę tego T, a druga, Armii Krajowej, jest jego nóżką. Pozostałe ulice starej części miasta są porozmieszczane symetrycznie i regularnie, pod kątami prostymi do tych dwóch najważniejszych. Nie ma rynku, nie ma starówki, w średniowieczu słynne targi (o których nawet pan Sienkiewicz w Trylogii wspominał) odbywały się na ulicy, która dziś nazywa się Wojska Polskiego. Ulica ta jest bardzo szeroka i z powodu tych targów zawsze taka szeroka była. To jedyny znany mi przypadek, gdy rolę rynku spełnia specjalnie w tym celu wybudowana ulica.

Z zabytków Ełk za bardzo nie słynie. Miał szansę mieć jeden fajny zabytek, bo w czasach krzyżackich był tu zamek na wyspie, połączonej z miastem kamiennym mostem, ale dawno temu, jeszcze za Niemca, ktoś wpadł na pomysł, żeby z zamku zrobić więzienie, a potem, już za Polaka, żeby dać mu popaść w ruinę. W efekcie zamiast zabytkowego zamku na wyspie, mamy tam niespecjalnie zabytkowe ruiny przedwojennego więzienia. Zabytkowa jest jeszcze podobno wieża ciśnień, ale dla mnie to jest zwyczajna wieża, tylko ładnie odmalowana. Wykupiło ją od miasta jakieś towarzystwo niemieckie i mają tam swoją siedzibę i podobno muzeum, ale nigdy w środku nie byłem.

Zamiast zabytków ma więc Ełk inne atrakcje, głównie krajobrazowe. Leży nad samym jeziorem Ełk (tak się to jezioro nazywa, podobnie jak rzeka, która do niego wpada. Też Ełk. Jak więc widać, niemieccy geografowie nie popisali się tu nadzwyczajną inwencją nazwotwórczą). Jezioro przez długie dziesięciolecia było zakałą miasta, bo poza walorami widokowymi odznaczało się wyjątkową skalą zanieczyszczenia. Po prostu całe miejskie ścieki do niego spływały od czasów krzyżackich aż do wczesnych lat 80., kiedy to postanowiono wcielić w życie odwieczne plany oczyszczenia naszego akwenu. To się udało i dziś jest to jezioro czyste i zdatne do kąpieli. Do picia może jeszcze nie, ale za sto lat, kto wie…?

O, a propos picia: kolejną, może niedocenianą atrakcją Ełku jest woda. Zwykła woda w kranach. Dokopano się tam bowiem do takich wód podziemnych, że niewiele brakowało, żeby wodę w miejskich kranach uznać za uzdrowiskową. Na razie jest tylko bardzo dobra i nawet podobno zdatna do picia bez przegotowania, chociaż człowiek ze świata, przyzwyczajony do słabego roztworu chloru, jaki cieknie z większości kranów, ma naturalne opory przed piciem wody tak prosto z rury.

Oprócz jeziora miejskiego (i miejskiej rzeki) Ełk jest wyposażony w niezliczone jeziora tzw. okoliczne. Nie potrafię ich policzyć, zresztą nie wiadomo za bardzo, kiedy przestać, bo one ciągną się nieprzerwanym pasem przez całe Mazury. W każdym razie w najbliższej okolicy jest ich co najmniej 10. Różnych: dużych i małych, leśnych i otwartych, położonych wśród pagórków i pośrodku równin (co prawda równin dość umownych, bo ich tu za dużo nie ma). W dawnych czasach, gdy turystów tylu nie było, prawie każdy ełczanin miał swoje jezioro, co nie oznacza, że ełczan było dziesięciu, tylko że jeziora te miały tyle różnych unikalnych miejsc, plaż, leśnych brzegów, zakątków pełnych trzcin i ukrytych zatoczek, że niemal każdy mógł znaleźć dla siebie taki kawałek, gdzie mu nikt kocyka nie deptał ani butelki z coca-colą nie przewracał w szaleńczym pędzie ku wodzie. Co prawda coca-coli wtedy też nie było, więc może obraz ten jest zbytnio zmitologizowany, ale takim go pamiętam.

Poza jeziorami i rzeką Ełk jest bogato zaopatrzony w lasy sosnowe, a te lasy w grzyby i inne boże dary przyrody, takie jak jagody, maliny i zające. W razie ostrego kryzysu żywnościowego jest więc duża szansa, że ełczanie, wzorem słynnego rzecznika, wyżywią się sami.

Na koniec przypomniała mi się jeszcze jedna ciekawostka: lokalna kolej wąskotorowa, która jest długa na jakieś 30 km i łączy z Ełkiem różne porozrzucane w lasach wsie i przysiółki. To taka kolej, że za moich czasów można było wysiąść z pierwszego wagonu, nazbierać grzybów i wsiąść do ostatniego. Dziś pełni rolę atrakcji turystycznej. Mnóstwo turystów nią jeździ, ale ja pamiętam czasy, gdy była to kolejka przede wszystkim użytkowa.

Tyle w skrócie ełckich atrakcji. Oczywiście dalece nie wszystkich. Bo są tu jeszcze miejsca, ktore może nie są atrakcjami dla turystów, ale dla mne mają znaczenie sentymentalne. Na przyklad cała wielka dzielnica koszarowa, gdzie ulica biegła miedzy różnymi jednostkami wojskowymi, na przykład wielki stary poniemiecki poligon, gdzie bawiliśmy się w wojsko, dzikie kąpieliska, ktorych już nie ma, bo albo zarosły, albo ktoś je wykupił i ma na własność… Jak to zwykle w rodzinnej miejscowści. Ale o atrakcjach oficjalnych chyba opowiedziałem wszystko. Tu jest link:

http://www.castlesofpoland.com/prusy/elk_poczt.htm

do starych widokówek Ełku z czasów historycznych. Te zdjęcia bardzo mi pomogły w odtwarzaniu fragmentów historii, które niedawno niecnie literacko wykorzystałem.

Tyle wędrówki na dziś. Jak zwykle w takich wypadkach, ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi.

do góry

W woyowych butach, cz. II – Ustroń

1 sierpnia 2007 

Tym razem będzie o Ustroniu. Hm, o Ustroniu… O Ustroniu dużo do powiedzenia nie mam. Najważniejszą rzeczą, która w moim umyśle charakteryzuje Ustroń jest to, że tam jest wszędzie z góry. Właśnie tak: z góry. Może to wydawać się sprzeczne z zasadami fizyki, a nawet teologii, ale w Ustroniu pod górę jest zdecydowanie mniej. Nie wiem, z czego to wynika, natomiast dotyczy przede wszystkim mieszkańców domów położonych na stoku Równicy, a im wyżej, tym – Puchatkowym sposobem – bardziej. Miewam czasem teorię, że może to mieć związek ze stanem ulotności ducha w trakcie owych wędrówek w tę i nazad, czyli że drogę z góry jeszcze się pamięta, w przeciwieństwie. Ale teoria ta jest teorią okresową i pojawia się jedynie w stanach wspomnianej ulotności, co to jej każdy w Ustroniu doświadcza. Niekoniecznie więc musi być prawdziwa.

Poza tym Ustroń jest dla mnie spacerowy. Spaceruje sie tu w różnych kierunkach, trzymając się wszak jednej zasady, żeby głowę mieć odwróconą do tyłu. Uzasadnia się to w ten sposób, że w Ustroniu, chociaż ludzkość składa się tam głównie z kuracjuszy i wczasowiczów, jakoś nikt nie pomyślał, żeby przy drogach, którymi chodzą te tłumy obcych, jakby nie było, ludzi, porobić chodniki. A że zasada „z góry” nie stosuje sie do samochodów, a wręcz przeciwnie, samochody na tych drogach jeżdżą z obłędem w oczach i z niemym krzykiem na ustach: „Niemogęsięzatrzymaćbopotemnieruszę!!!” Stąd chodzenie z głową zwróconą ku tyłowi jest oznaką przezorności i dbania o własne bezpieczeństwo, a ponadto świadczy o doświadczeniu i rutynie. Prosto przed siebie, albo nie daj Boże na góry, patrzą tylko nowicjusze. A że tak patrzących jest stosunkowo mało, świadczy to o tym, że albo ludzie szybko się uczą, albo działa prawo selekcji naturalnej i zostają tylko ci bardziej przezorni.

W Ustroniu zwiedzalne są trzy obiekty: Park Niespodzianek, wyciąg na Czantorię i sklep Żabka w centrum. Park Niespodzianek to miejsce, gdzie zwierzęta mogą sobie pooglądać chodzących luzem ludzi i nawet powyżerać im różne ziarna, które ludzie zwykle noszą ze sobą w takich białych papierowych torebkach. A jeśli zwierzę jest kozą, to nawet te torebki są lepsze od ich zawartości. Poza tym od czasu do czasu zwierzętom latającym umożliwia się narobienie ludziom na głowę, co powoduje u nich niekłamane wybuchy szczerej radości. Chociaż niekoniecznie dotyczy to dokładnie tych samych ludzi.

Wyciąg na Czantorię charakteryzuje się tym, że jest daleko. Co ciekawe, on jest daleko niezależnie od tego, w którym miejscu Ustronia się mieszka. Jakoś tak metafizycznie i nadprzestrzennie odległość między stacją wyciągu a wczasowiczem owładniętym chęcią wciągnięcia się na górę, jest w zasadzie stała i niemała. Za to potem…! Pierwszą, serwowaną już na wstępie atrakcją jest akt siadania na krzesełko. O toalecie mówić nie będę, bo chociaż to też miejsce aktów desperackich, ale jednak dość powszechnych w naszym kraju. Siadanie na krzesełko w biegu budzi zaś emocje unikalne, zwłaszcza wśród nizinnej płci pięknej. Piskom i okrzykom entuzjazmu z nutą paniki nie ma końca. Co jest nawiasem mówiąc dziwne, bo krzesełka w momencie siadania prawie się nie ruszają i nie słyszałem jeszcze o nikim, kto by w nie nie trafił, nawet na największej bani.

Gdy się już usiądzie, zaczyna się moment kontemplacji piękna. Tu na chwilę przestanę się wygłupiać, bo widok z krzesełka jest naprawdę wspaniały, chociaż bardziej w czasie zjazdu niż wjazdu, ponieważ wjeżdżając trzeba by się ciągle odwracać (co zresztą, jak pisałem wcześniej, jest pozycją w Ustroniu normalną). Wjazd na górę, jak okazuje się niestety dopiero na miejscu, nie jest końcowym etapem naszej górskiej wyprawy. Niektórzy co prawda nie przyjmują tego do wiadomości i po zejściu z krzesełka (z podobnymi emocjami jak przy wsiadaniu) od razu kierują się w stronę licznych budek z piwem i szaszłykami, czyli tradycyjnej góralskiej kuchni. Ci bardziej ambitni udają się na wspinaczkę w kierunku szczytu, bowiem wyciąg na szczyt nas nie wywozi, tylko dobry kawał poniżej.

Samej wspinaczki nie ma co opisywać, po co pastwić się nad bliźnimi. Właściwie pastwienie się należy obowiązkowo jedynie tym odważnym paniom, które lazą tam w klapkach albo bardziej ekstremalnie na szpilkach. W każdym razie śmiechom i żartom nie ma końca, a właściwie jest, gdy za ostatnim zakrętem pokaże się upragniona buda z grochówką i nieśmiertelnym piwem żywieckim. Wtedy jesteśmy u celu. Góra Czantoria jest, jak wynika z obserwacji, miejscem internacjonalistycznych spotkań frajerskich ceprów z obu stron polsko-czeskiej granicy. Podłażą oni bohatersko z dwóch kierunków i spotykają na szczycie, gdzie zaradni tubylcy z obu górskich narodowości zapewniają im mniej więcej to samo: budę z piwem i konserwowanym, odgrzewanym jadłem. Cepry pojedzą, popiją, górskim powietrzem odetchną i wracają na dół. Taki jest mniej więcej sens wypraw na Czantorię, co ciekawe, identycznie wykoncypowany przez oba narody, złączone szczytem tej pięknej góry. Widać taka jest uniwersalna ogólnoludzka potrzeba, niezależnie od języka, w którym jest wyrażana.

Trzeci z obiektów, czyli „Żabka”, godzien jest uwagi jedynie z powodu swojej otwartości niezależnie od dnia i jego pory oraz z uwagi na dobre zaopatrzenie w niedrogą whisky. Ma to niebagatelne znaczenie dla kuracjuszy, szczególnie w pierwszych dniach pobytu, gdy okazuje się, że w gościnnym lokalu gastronomicznym, jaki prowadzi ich hotel lub dom uzdrowiskowy, za szklaneczkę alkoholu niewiadomej marki trzeba zapłacić prawie równowartość butelki, kupionej w owej „Żabce”. Ta konstatacja jest skutecznym bodźcem do spontanicznego spaceru do centrum Ustronia i do wspomnianej „Żabki”, co ma zbawienne skutki zarówno dla zdrowia, jak i dla kieszeni.
Poza opisanymi atrakcjami Ustroń charakteryzuje się absolutną pogardą dla nowinek technicznych, co przejawia się w lekceważącym podejściu do instytucji kart płatniczych. Jedynym ustępstwem na rzecz owych nieznośnych przejawów zgniłej cywilizacji są bankomaty, instalowane rzadko i z obrzydzeniem. Do akceptacji kart nie zniża się żaden lokal gastronomiczny wolnostojący, a przybytki hotelowe robią to, owszem, ale z wiele mówiącym westchnieniem zaangażowanych do tej czynności służb.

Ustroń słynie jeszcze z wody Ustronianki (dobrej na ciśnienie) i z Domu Zdrojowego z ulokowanym w nim szpitalem kardiologicznym, zresztą niejedynym w tej miejscowości. To leczenie serca w miejscowości górskiej, z definicji sercowcom nieprzyjaznej, zawsze mnie zastanawiało. Chyba że chodzi o to, żeby broń Boże nie stracić przyszłych i aktualnych pacjentów, to wtedy tak. Oprócz szpitala w Domu Zdrojowym jest wszystko, od banku po kino. Właściwie można spędzić wczasy w Ustroniu nie wychodząc z tego Domu. To jest wynalazek bardzo korzystny dla piecuchów, którym lekarz zalecił pobyt w górskim sanatorium. Mają to tutaj jak w pigułce: górskie sanatorium i niewychodzenie z chałupy.

Bo przecież głębokim pierwotnym sensem każdego aktywnego wypoczynku jest, żeby się za bardzo nie nachodzić.

do góry

Sekwencje bimbania, czyli delikatność zegarów

16 stycznia 2008 

Zegarmistrzostwo to mój najnowszy fach. A nawet nie tyle zegarmistrzostwo, co sztuka uruchamiania starożytnych zegarów. Z odległych zakamarków kraju przywiozłem dwa piękne antyczne zegary, jeden duży, dwuwagowy, a jeden mniejszy, ale oba wiszące. Mniejszy powiesiłem sobie w moim pokoju. Ma mi bić i bimbać, gdy będę pisał i gdy myślami będę błądził w okolicach różnych, a sercu memu bliskich.

W związku z nowym nabytkiem poczyniłem wiele odkryć, zdawałoby się oczywistych, a jednak nieuświadamianych, dopóki człowiek ich nie doświadczył na sobie. Na przykład takie, że zegary mają dobroczynny wpływ na przytomność człowieka o każdej porze dnia i nocy. Bijąc o równych godzinach oraz o ich połówkach, wzmagają czujność nocną, na wypadek, gdyby jakiś nie daj Boże złodziej gdzieś się kręcił. Wiadomo bowiem nie od dziś, że najlepszą bronią na złodziei jest czujność. I moje zegary wzmagają ją dramatycznie.

Ale z zegarami mam znacznie ładniej w niektórych miejscach niż bez zegarów, dlatego drobna uciążliwość z dostojnym bimbaniem jest niewielkim kosztem ogólnej wykwintności.

Kurantów nie mają. Jeszcze tego brakowało. Nic nie wiem o teorii kurantów w ogóle.

Ale tak naprawdę jest ślicznie. Tykają sobie cichutko, ciepło i dostojnie, bardzo uspokajająco. Biją też cichutko, w dzień prawie niezauważalnie.

Z tym mniejszym miałem kłopot. Otóż bił on bardzo ładnie o równych godzinach, tyle, że jakby było mu obojętne, która to godzina, i improwizował sobie: o ósmej walnął raz, o jedenastej siedem razy, a o pierwszej cztery. Podobno ma od wyregulowania tego specjalną wajchę, o której istnieniu powiedział mi przez telefon sprzedawca, ale tłumaczył zawile i nie zrozumiałem. Postanowiłem więc poszukać tej wajchy i poeksperymentować.

Długo trwało, ale w końcu niesforny zegar ustawiłem. Teraz już bije tyle razy, ile trzeba, choć kosztowało mnie to sporo schowanych w kieszeń nerwów, a cierpliwości benedyktyni mogliby się ode mnie uczyć. Metodę odkryłem sam i okazała się genialna w swej prostocie. Bo wajchy oczywiście nie znalazłem, postanowiłem więc zwyciężyć szybkością. Otóż kręciłem wskazówkami tak szybko, że zegar nie zdążył uruchomić bicia. I to okazało się skuteczne.

Bo widzicie, to jest tak. Zegar nie ustawiony bije niezgodnie ze wskazówkami, ale w sekwencji rosnącej, to znaczy, jeśli wybił raz, to następnym razem wybije dwa razy, a potem trzy i tak dalej. Sztuka więc polegała na tym, żeby po wybiciu jakiejś ilości bimbań szybko przestawić wskazówki na godzinę zgodną z ilością bimbań większą o jeden. I to się zgrywało, jeśli w czasie przestawiania zegar nie bimbnął ani razu. Wbrew pozorom to niełatwe zadanie było, bo on bimbał nie tylko na pełne godziny, ale i na połówki, więc często. Jeśli godzina była odległa, to nie było szans, żeby sobie nie bimbnął. Udało mi się zgrać ilość uderzeń z godziną za trzecim razem. A potem już trzeba było tylko ustawić prawidłową godzinę w taki sposób, że należało zatrzymywać się na bijących miejscach i pozwolić zegarowi wyżyć się w bimbaniu.

Sztuka uruchamiania starożytnych zegarów okazała się nie taka prosta, jak by na pozór wyglądało: nakręcasz i chodzi. Otóż nie chodzi. A było tak: postanowiłem wbić w ścianę hak. Pech chciał, że była to ściana, na której wisiał zegar – ten duży, dwuwagowy. Byłem ostrożny – za wbijanie haka wziąłem się, korzystając z okazji, że zegar akurat stanął z powodu nienakręcenia. Nie mam jeszcze wyczucia, na ile wystarcza jedno nakręcenie i dlatego stanął. Hak wbiłem, powiesiłem na nim fikuśne afrykańskie skrzypki, które przywiozłem kiedyś z samego serca Afryki, bo aż znad sudańskiej granicy, i zabrałem się za nakręcanie zegara. I tu klipa. Nie chciał chodzić. To znaczy pochodził trochę i stawał. Co ja się nagłówkowałem! Żeby już nie przedłużać opisów moich mąk zegarmistrzowskich powiem, że okazało się, iż cała sztuka uruchomienia starożytnych zegarów polega na odpowiednim wypionowaniu. I wcale nie chodzi o pion rzeczywisty, jak sobie myślałem, wspomagając się poziomicą. Chodzi o pion na ucho. Polega to na tym, że zegar powieszony byle jak tyknięcia ma nierównej długości, brzmiące troszkę jak kroki kulawego: jedno tyknięcie ciut dłuższe, drugie ciut krótsze. Przesuwając dół zegara o milimetry zyskuje się zmianę długości tyknięć. I należy znaleźć taki punkt, w którym tyknięcia będą identyczne. Wtedy zegar będzie chodzić prawidłowo – to znaczy byle jaki, toporny i odporny na głupotę, będzie chodzić dokładnie, a delikatny, dla dusz artystycznych przeznaczony, w ogóle dopiero wtedy ruszy. Okazało się, że mam oba rodzaje zegarów. Mniejszy chodził mimo nierównych tyknięć, tyle że spieszył się troszkę. Większy to artysta – nie chciał chodzić wcale. Teraz dopiero, po mojej dwugodzinnej walce, oba zaczęły być grzeczne i posłuszne woli właściciela. No.

do góry

Back to Top