Klechdy woyowe to szczególny rodzaj blotek. W sposob metaforyczny i bajkowy mówią o czymś, co mnie zainspirowało, stając się bodźcem do pisania: o zdarzeniu, myśli jakiejś, o ogólnej konstatacji z pogranicza chłopskiej filozofii, czy wreszcie nastroju z gatunku tych bardziej metafizycznych i odrealnionych. Sposób pisania też zastosowałem szczególny: klechdy charakteryzuje specyficzny rytm i zaśpiew, w których można doszukiwać się związków z rozmaitymi gatunkami muzycznymi, czasem wprost z wiązanymi z blotką, a czasem nie. Wyszły z tego bajeczki w stylu trochę krasickim, a trochę woyowskim, na sporym poziomie uogólnienia, niekiedy zupełnie niechcący. Proszę bardzo:
- „Żuraw i ważka”, 10.08.2006
- „Droga na Londyn”, 16.08.2006
- „Thriller pomiarowy”, 18.08.2006
- „Ptaszek, czyli anatomia sukinsyństwa”, 1.02.2007
- „Kaktus i słońce”, 30.03.2007
- „Sepulkiana, czyli krótki kurs ekonomii dla opornych”, 5.03.2009
Żuraw i ważka
10 sierpnia 2006
Dziś, drogie dziatki, opowiem Wam bajkę. A raczej zaśpiewam, bo to saga, pieśń, melorytm. Za górami, za lasami, za siedmioma dolinami była sobie polana. Na tej polanie dawno, dawno temu byłem, widziałem, a com widział – opowiem.
Zamykamy oczy. Już? Można kiwać się do rytmu. Można też tupać, tupanie energetyzuje, poprawia krążenie i leczy płaskostopie.
Idzie, sunie korowód zwierząt. Dudni korowód dziwnym rytmem, huknie korowód dziwnym hukiem. Zawrzaśnie, zatupie, zadudni. Buczy w korowodzie bęben, szeleści grzechota. Sunie, sunie korowód, wskroś polany, wskroś harmonii, wskroś praczasu. Dysocjacja z asocjacją. Ton z mamrotem. Tup z zatupem. Gest z rozgestem. Z bębnem grzechot. Krzyk i zaśpiew, i cisza.
Zbiegnie się w okrąg, spuczy się w pąk. Wysublimuje z się jednych. Wessie w się drugich. Zbiegnie się patrząc i mrucząc, i lśniąc. Krople na czołach, na piórach i sierści, krople to pot. Krople to pot. Krople. Pot.
Korowód patrzy, korowód słucha, bo żuraw wyłania sie zeń. Już żuraw prowadzi, już wzrok skupia w sobie, na geście, na krzyku rąk. Niemy jest żuraw, energia żurawia jest z ruchu. Ekstrakt energii, jej samo sedno, jej siła, jej wola, jej treść. Oto krzyk dłoni. Korowód słucha. Oto śpiew ciała. Korowód słucha. Żuraw to kwintesencja: gracji i dostojeństwa, to mowa rąk, wygibów, gestów, zgięć. Skok, płynięcie; przez czas rozciągnięty w łuk niczym tęcza, lot, lądowanie, rytm. Korowód patrzy, korowód słucha, wsłuchuje się w mudry i drgnięcia. Korowód słucha, korowód szuka. W pięknie, w gracji, w rytmie – tego, co nie jest energią z energii, pierwotną siłą zmienianą w czyste piękno, lecz z piękna tworzonym słowem. Żuraw nie mówi nic.
Rusza więc korowód, poddaje się rytmowi, gestowi, sile samego piękna. Wpada w ton, w rytm i gest, powtarza tego ruchu frazy, zatraca się w precyzji niemej onomatopei, w pętlach żurawiego omamienia. Idzie, przechodzi, dudni.
W środku, wśród tłumu roztupanych zwierząt, płynie ważka. Rytm ważki z rytmu korowodu wypływa, lecz w rytmie tym jest o krok, o gest dłoni, muśnięcie skrzydła przed. Korowód sunie jednostajnie, ruchem w przód, bok, tył, przód, bok, tył, przód… A z wahadła – ważki mgnienia, o ton lżejsze, o ton szlachetniejsze, wszystko o ton. W tym sens, w tym treść, barwa, piękno. Piękno nieosiągalne dla szlifującego czczą wirtuozerię żurawia.
Patrz na ważkę: w jej wirowaniu srebrnym jakiś dysonans… Ważka cierpi. Widzisz to? Nie, nie widzisz. Widzisz zapalczywe, rozpaczliwe parcie w doskonałość, w przekaz, w sens. Wyrwać się z tłumu, przedrzeć, pokazać. Jestem! Pokazać mowę piękna, słowo gestu, język krzyku, sens harmonii. Jestem. Nie widzisz cierpienia, jakim ważka okupuje tworzoną przez się mowę ciała: jestem… Ja widzę, bo wiem.
Korowód zacieśnia szereg. Zaciska pętlę spoconych ciał, piór, sierści. Żuraw nie, on jest na przedzie, zatracony w tworzeniu gestu dla gestu, w cyzelowaniu niczego. Za nim zwiera się krąg, oplata ważkę, zawęża jej wahadłowe, srebrzyste śmigi, wypycha z centrum, wchłania w jednolitość bezimiennego szeregu jednakowych, burych, dudniących przytupem cieni. Na nic protest, to protest niemy, protest gestu, ruchu, piękna. Treści. Korowód się zamyka, korowód jednolicieje, szarzeje i zbija w tłum. I sunie tym tłumem, dudniąc, krzycząc, szeleszcząc. I w swojej szeleszczącej, dudniącej, rozkrzyczanej ekspiacji widzi sens jedyny. Korowód ważki nie chce.
A na końcu, lecz z zapałem, w korowodzie drepce kaczka. Ale o tym szkoda gadać. Kwakwa.
Droga na Londyn
16 sierpnia 2006
Takie rozstaje ma pewnie każda droga. Jedzie się szeroką, utartą ścieżką, bez specjalnych zakrętów, bez wzniesień i upadków… chciałem powiedzieć: zjazdów (na jedno wychodzi), aż tu nagle – rozwidlenie. Z drogowskazem, a jakże. W prawo – solidny Londyn. W lewo… jakaś Arizona…? Kamczatka..? Diabli wiedzą, niewyraźnie napisane. No to w prawo, nad czym tu deliberować, na pohybel pustyniom i puszczom. Na pewno? A jakby? A gdyby? Początek lewej drogi widoczny, całkiem, całkiem. Jazda z góry, można kierownicę puścić, poleeeeci się… A że nie widać, co na dole? Zobaczy się. Bo ta droga w prawo jakaś nudna zaczyna być. Jednostajna, przewidywalna, płaska… Górki coraz mniejsze, dołków za to trochę jakby więcej. Przecież już wcześniej, na minionych rozstajach, parę razy wybierało się ryzykowniejszą odnogę, porzucało autostradę dla przygody i emocji. Zawsze wychodziło na dobre. No, może na lepsze… Na niegorsze w każdym razie. To co…? Ryzykujemy?
Nie, tym razem nie. Ryzyko rośnie bowiem wraz z ilością przeszłych trafnych wyborów. A i skłonność do ryzykanctwa z czasem maleje. No i czy aby na pewno atrakcyjność akurat tego Nieznanego jest taka wielka? Szumi w głowie adrenalina na samą myśl, że może… Aż przed oczami się ćmi. Odrzucić, skoczyć, zapomnieć się, zacząć od nowa, inaczej… Znasz przecież takich, co poszli w tę stronę. Sam tak wybierałeś…
Tak sobie myślisz, wybierając wygodną, szeroką ścieżkę na Londyn.
Potem, dla rekompensaty, dla samousprawiedliwienia, na kolejnych skrzyżowaniach wybierasz trudniejsze. Bardziej niepewne, zagadkowe. Sam sobie mówisz, że przecież ryzykujesz, nie straciłeś jaj, głowę nadstawić umiesz… I coraz głośniej to sobie mówisz, coraz bardziej hardo. Jesteś lew, jesteś król zwierząt, King Kong. Godzilla na rozstajach… Przecież to nie Twoja wina, że każda z tych niezbadanych, wyboistych dróg ma na końcu Londyn.
A gdy już bramy przed Tobą, na ostatnim popasie popatrzy się chwilę wstecz. Co tam było? I napis z drogowskazu raptem Ci się rozjaśni. Tak, tam stało… A nie, nie powiem. Dopowiedzcie sobie sami. Każdy ma swoje rozstaje z niewyraźnym drogowskazem, do których wracać za późno.
Thriller pomiarowy
18 sierpnia 2006
Dziś będzie thriller. Thriller sądowy. Proszę wygodnie usiąść, poduszkami się obłożyć, ukochaną osobą otulić, bo będzie strasznie. Kukurydza zakupiona? Cola otwarta? Gasimy światło, projektor start. Aha, proszę nie śmiecić, sprzątaczki nie mamy, nasze kino na dorobku.
Tak, Wysoki Sądzie, zabiłem. W afekcie, ma się rozumieć. Że błahy? Siła afektu ma słaby związek z rozmiarem jego skutków. Taką muchę, na przykład, zabija się za bzyczenie. A co dopiero… Tak jest, Wysoki Sądzie, już wracam, już się nie rozdrabniam. To przez to, że gdy o tamtym pomyślę, zbiera mi się na filozofię. Bywa, że nawet przyrody.
Poszło o pomiary. Niech się Wysoki Sąd nie uśmiecha. Ja wiem, Sąd zna akta i może mu się kabaretowo kojarzyć. Ale dla Sądu to kabaret, a dla mnie życie. Ona mierzyła. Mierzyła, ważyła, liczyła. Porównywała, zestawiała. Wyciągała wnioski, na ich podstawie klasyfikowała. Niby nic takiego, są ludzie, co im życie w laboratoriach schodzi i bez przerwy coś mierzą, porównują, wyciągają. Pieniądze im nawet za to płacą. Ale żeby dobrowolnie? Hobbistycznie? Nałogowo?
To wyglądało źle od samego początku. Powinienem był coś podejrzewać, ale mnie zaślepiło. Każdego by zaślepiła taka iluminacja. Bo ona atrakcyjna była, jak mało kto. Efektowna, inteligentna, błyskotliwa. Nic, że mała. Na początku każdy jest mały, mówiłem sobie. Będzie się dbać – urośnie. Tylko te drobne dziwactwa… Już na pierwszym spotkaniu, gdym rozpromieniony wyciągał do niej na powitanie dłoń, szybko policzyła mi palce. Czemu? Niech Wysoki Sąd spojrzy, mam wszystkie. Ten jeden, serdeczny, wprawdzie trochę krótszy, bo mi go w młodości brat laubzegą zajechał, ale generalnie w porządku. Było po co liczyć?
Od tego krótszego palca wszystko się zresztą zaczęło. Zapytała: gdzie reszta? Jaka reszta? – pytam. No, reszta, koniuszek, opuszek, co go brakuje. Nie ma – mówi, a w głosie jakąś ukrytą pretensję słyszę. I podejrzliwość. Że niby co? Schowałem gdzieś? Podwinąłem, żeby widać nie było, a w rzeczywistości mam? Brat uchapał, krwi się zresztą polaaaało… Kwiczałem jak prosię, jakby mi całą rękę urżnął, nie tylko opuszek. Pogotowie, lekarze, szycie, jodyna… Kto by wtedy myślał o jakimś opuszku, zostawionym w trocinach na zatracenie? Słuchała, głową kiwała, ale widziałem, że nie wierzy. I jakieś poczucie winy zaczęło we mnie narastać, jakiś stan zawstydzenia, żem może jednak oszust i ukryłem perfidnie, żeby oszwabić… Otrząsnąłem się wtedy, bo już o czym innym, już szczebiot i śmiech, i dialog błyskotliwy i perlisty… Ale wydawało mi się, że zerka na mnie wśród tych śmiechów, znienacka, gdy myśli, że nie widzę, jakby złapać mnie chciała i oszustwo wykryć.
Potem było gorzej. Którejś nocy, na przykład, czuję przez sen łaskotanie dziwne: a to skrobanie po głowie, a to smyranie po piętach, i tak na przemian: raz tu, raz tu. Łazi coś po mnie! – wrzasnąłem w myślach we śnie, przestraszony, i z tego przestrachu obudziłem się. Otwieram oczy, patrzę: łazi. Ona. Miarkę ma, taki centymetr krawiecki, i mi go przykłada – raz koniec do potylicy, raz drugi do stopy. Wysoka Instancja wie, jak się przeraziłem? Siadam, odrzucam ją od siebie, pytam: co, u diabła, robisz? Mierzę – ona na to. Po nocy, krawiecką miarką? Po nocy – odpowiada, a głos ma spokojny, słowa rzuca od niechcenia, jakbym o pogodę pytał. Na co Ci to? A tak, lubię wiedzieć – odmrukuje, centymetr zwija i do snu plecami do mnie się układa, jakby nigdy nic. Widzę, że nic już nie powie, też się kładę, ale do rana z boku na bok się przewracam, a to z powodu myślenia, po co jej to było, a to ze strachu, że jak zasnę, znowu zacznie. No bo z czym Wysokiemu Sądowi takie mierzenie od stóp do głowy, ukradkiem, w ciemnościach, by się skojarzyło? Ani chybi, na trumnę miarę brała!
Tak myślałem, alem w błędzie był, co się niezadługo okazało. Bo na tym pomiarze quasi-trumiennym się nie skończyło. Raptem czujki jakieś zacząłem odkrywać, przemyślnie w zakamarki mojego, dość obszernego, Sąd przyzna, ciała podoczepiane. Elektrody malutkie, pluskwy, kabelki, tranzystory… Końce tego gdzieś w ścianach ginęły, gdzie – nie sprawdzałem, bo mnie jakiś lęk obleciał i starałem się ze wszystkich sił wmówić sobie, że stan to przecież normalny, no cóż znowu takiego? Pomierzyć sobie chce, wykresik machnąć, na lampki czujkowe migające popatrzeć… A i zapytać już śmiałości nie miałem. Gdym sobie to spojrzenie z głębią bezbrzeżnego zdumienia, niewinności i świętego oburzenia wyobraził… A, niech sobie…
Wkrótce zacząłem się zrastać. Z tą maszynerią. Bywało, golę się, a tu maszynka po żelazie zgrzytnie. Patrzę – obwód scalony w miejscu, gdziem szczecinę całonocną spodziewał się znaleźć i przykładnie ogolić. Siadam w sitzbad, a tu… Co? A, dobrze, jak Instancja sobie życzy, mogę bez szczegółów. Tak, czy inaczej, to jej opomiarowanie w cyborga jakiegoś zaczęło mnie zmieniać.
Myślę sobie: to idzie za daleko, rozmówię się z nią, do rozumu trafię, przerost hobbistycznego zapału wykażę, może odpuści…? Siadamy, mówię: przesadzasz może trochę? Po co ci tyle o mnie i tak szczegółowych informacji? Przecieżem prosty człowiek, dusza u mnie na wierzchu, wszystko widać, co tu badać? A ona na to wyciąga plik gruby papierzysków, wykresów i tabel i mówi: to jesteś ty. Jak to, ja? Ja tu – walę sie kułakiem w pierś (w sensor starając się nie trafić, co mi go przewczoraj, gdym drzemał po obiedzie, przyczepiła). Tum żywy, prawdziwy, jedyny i niekopiowalny! Ona: nieprawda. Tu jest prawda, jedna i objawiona, nie to, co tam sobie w łepetynie imaginujesz, co mi tu, kadząc, opowiadasz. Ja wiem lepiej, ktoś ty. Sensory nie kłamią. Jeszcze ci tylko ze dwa przywieszę i tamte, z tyłu, na nowsze wymienię, bo postęp jest, technika idzie do przodu i procesory się w nich zestarzały. Nie bój się, nie będzie bolało. A jak już doczepię, impuls puszczę, wykres narysuję, a lampka na zielono się zapali, wtedy dopiero będę cię kochać. Bo zmierzę, że warto.
Uciekłem, Wysoki Sądzie. Dwa dni błąkałem się po okolicy, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Na dodatek wcale nie czułem się oswobodzony. Te elektrody, te czujki i panele sygnał w eter słały, aż powietrze drgało, a ja oczyma wyobraźni widziałem, jak je antenka odbiera, jak w prąd zmienia i linię na monitorze kreśli… a lampki migają: czerwono, żółto, czerwono, żółto… Wróciłem w nocy, gdy spała. Stałem nad nią i ze wzruszeniem, jakiego po sobie bym się nie spodziewał, obserwowałem, jak śpi. I widziałem ją – taką kruchą, eteryczną, śliczną… Malutką przecież jeszcze…
Zabiłem, zanim urosła.
Ptaszek, czyli anatomia sukinsyństwa
1 lutego 2007
Za górami, za lasami,
„przeciąg trzaska złudzeniami”…
Taki ładny cytat z egzaltowanego poza tym tekstu pretensjonalnej piosenki. Pasuje mi do naszej bajki, którą tu szanownej publice zaśpiewam. Dawno klechdy nie było? No to jest.
Marzysz, ptaszku, o miłości? Śnisz, a we śnie płoniesz, spalasz się od środka, od żaru tego wyimaginowanego, z dawna wytęsknionego uczucia? Płoń, szary ptaszku, płoń. To najpiękniejszy ogień, jaki nas niszczy.
Tylko czemu on? Ty przecież wiesz, że z jego strony to cynizm i wyrachowanie, że chce tylko uwieść, przeciągnąć na swoją stronę, wyplątać z uwikłań obecnych i wplątać w swoje, przyszłe, planowane, liczone na jutrzejsze zyski już dziś. Wiesz? Jeśli nie, to teraz Ci o tym śpiewam. Żeby nie było, że nie mówiłem. Żeby nie było, że późno.
Wiem, ptaszku, wiem… Wiem, że samotność boli. Wiem, że dla uśmierzenia bólu czasem człowiek jest gotów na wiele, zwłaszcza gdy się wie, że to uczucie w tej skali może ostatnie, a choćby i tylko jedno z tych, co kończą zdolność do spontanicznych drgnięć duszy, to i tak warte chwytania, bo się człowiek jeszcze zapadnie, zanurzy, zniknie światu na chwilę z oczu, odrzucając go i banalizując. Tylko, widzisz, on też wie. I wie, że Ty wiesz. Mówisz mu o tym, otwierając się cała, zdradzając sekrety myśli z czasu samotnych nocy, mówisz i widzisz, że on wie. Taka gra. Grasz w nią trochę z przymusu, z tej nadziei na chwilowe odrzucenie samotności i smutku. Masz do siebie żal? Niepotrzebnie: jego gra jest grą po stokroć bardziej graną. Jego słowa są tylko słowami bardziej niż Twoje, w nim nie ma nic poza grą, grą na klawiaturze mechanicznego liczydła. Słyszałaś o zakochanym kalkulatorze? Ja też nie.
A jednak brniesz w to, mówisz że nie chcesz – i brniesz. Wyjdziesz od niego z postanowieniem, że koniec, bo przecież Ty być wiecznie zimna, skalkulowana i obliczona nie potrafisz. Nie będziesz ustawiać tego w pozycji takiej, jak on to robi, w miejscu przeznaczonym na rachuby, strategie i biznes plany. Tak się nie robi z uczuciami. Uczuciom należy się trochę szacunku. Wyjdziesz, tak myśląc. Z twardym takim postanowieniem. Cynik, sukinsyn, gracz. Przecież bawisz się z nim tak samo: to tylko taka gra, uczuciowe scrabble, skomplikowana, ale chłodna układanka słów z myślami, uczuć, gestów i intencji. Wyjdziesz, a potem, u siebie, będziesz długo płakać w poduszkę.
I wrócisz, gdy tylko się uśmiechnie, bo jego uśmiechowi oprzeć się nie potrafisz. Ot, szaroptasia dola.
„Przeciąg trzaska złudzeniami”,
za górami, za lasami…
Kaktus i słońce
30 marca 2007
Dzień dooobry! Otwieramy nasz teatrzyk woyowy, będziem dziś tu ględzić i mamrotać po starczemu, jak to zgrzybiałe woye mają w zwyczaju. O kaktusach dziś będzie, a właściwie o jednym kaktusie, że doprecyzuję, mając na uwadze widzów sukulentom potencjalnie niechętnych. Znam jednego pana, co usiadł był na agawie i od tego czasu nie ma w domu ani jednego kaktusa… Ale ja nie o tym chciałem. Można? Można. Zaczynamy.
Jest pokoik, od północy, trochę ciemny. Słońce zagląda tu rzadko, ukradkiem, najchętniej z wieczora. Przewędruje parapet, odbrunatni firankę, sepię zmieni w kaczeńce i zgaśnie. A pod ścianą etażerka z farfurką, z fajansową pasterką, za witrynką, za szybką, za mgłą. I kaktus.
Kaktus jest tam od zawsze, ktoś go przyniósł, postawił, ktoś, po kim jeszcze czasami fotel buja się sam. Stary kaktus drzemie w półmroku, sennie śnią mu się jawy, takie, co ich nie pamięta, a skądś w nim są. Śni mu się wiatr, gorący jak z pieca (skąd wie, że jak z pieca, gdy piec w innym kącie?), i piach, wirujący w malutkich tornadach, od wzgórka do wzgórka, od wydmy do wydmy, jaszczurki spod wydm i krzak wędrujący, i słońce.
Dotyk słońca stary kaktus czuje prawdziwy, gdy tylko sen mocniej zmruży kaktusie oczy. Bo nie piach i nie wiatr, i nawet nie przedporanna rosa dają kaktusowi życie. Kaktusia krynica to słońce. Dla słońca zieleni się kaktus i wabi pustynne motyle. Dla słońca rozkwita niespodziewanym na pustyni pięknem, zapierającą dech wspaniałością na samym czubku kolczastego, pękatego kadłubka. Do słońca wyciąga kaktus baryłki kolczastych ramion, przed słońcem się pręży i mieni w kolorach, niczym fiołek, niczym lilia, niczym pustynna orchidea.
Kaktus na etażerce czasem się budzi, z wieczora. Jeszcze ma tamto pod powiekami słońce, jeszcze mu tamten wiatr szeleści w kolcach, jaszczurki smykają w cień. I widzi, obudzony, jak słońce chyli się zza framugi, jak żółci firankę, jak cienie maluje w sepię. Jak plamą spełza na parkiet, jak łukiem prostuje romb światła w kwadraty i pełznie przez klepki, przez dywan, za piec; a potem w kotary, już prawie go nie ma – na bieli zapali się tęczą i zmienia się w mgnienie, wspomnienie i błysk. A oknem podpełza cień.
Pomiędzy snami, pośrodku jawy stary kaktus patrzy, jak romb wędrującego słońca coraz śmielej sięga w głąb pokoju. Pamięta, że kilka zaśnięć temu złotym czubkiem sięgał perskiego wywijasa z wytartym rantem na brzegu dywanu, dziś rożek światła trąca na chwilę pstrą rozetę pośrodku. Jutro pewnie będzie ciut dalej, ciut głębiej w prastary cień, ciut bliżej etażerki. Kaktus obserwuje to bez emocji, choć z odrobiną ciekawości. Słońce idzie ku niemu przez pokój, potem przystaje, jakby doszło do wniosku, że na dziś wystarczy, że jeszcze nie czas; i cofa się, wędrując ku zachodniej ścianie i niknąc do jutra za framugą.
Mijają sny jeden za drugim, czas podzielony snami. Widział już kaktus rozbłysk w kryształach za witryną, widział ozłoconą blaskiem sukienkę fajansowej pasterki. Rośnie w nim niepokój jakiś, nieartykułowalne przeczucie czegoś, co niesie czubek słońca, codziennie bliżej kłujący przestrzeń przed sobą. Gdy niezmiennie odchodzi, ulga spływa w duszę kaktusa, ulga słaba i mdła, jak wszystkie kaktusie uczucia, słabe z natury, bo gdzież u kaktusa orkany uczuć, a jeszcze przymulone odwieczną etażerkową drzemką, odwieczną genetyczną pamięcią. Kaktus jest nie z tego świata; kaktus jest w drodze między przeszłym i przyszłym, zatrzymany w doniczce jak prawieczny wędrowiec przez czas.
Co to będzie? Po raz pierwszy kaktusowi myśli się niepewność, gdy słoneczna plama muska brzeg doniczki. Co to będzie? Słońce odchodzi, a pytanie w duszy zostaje. Co to będzie?
Potem… Oczekiwanie dotknięcia słońca… Pierwszy dotyk: ciepły, przyjazny, jak muśnięcie skrzydłem pustynnego motyla. Potem… Plama pełznie w górę, meandruje między ostrą mierzwą kolców, jest wyżej i wyżej… Aż przychodzi dzień, gdy kaktus cały zanurza się w rozżółconym lśnieniu. Nadchodzą i trwają nieskończone dni, gdy lśnienie opływa kaktusi wszechświat, gdy wypełnia pustkę kaktusiego kosmosu. I kaktus zakwita. Zakwita niczym archidea pustyni, jak pustynna lilia i fiołek. Pyszni się barwą ku słonecznej plamie, wabi kolorem wśród szarej pustynnej zieloności, wśród niedorzecznych kolców, w zakolu pękatych ramion.
Słońce odchodzi. Kwiat jeszcze trochę mieni się i krzyczy barwą, jeszcze protestuje przeciw temu niesprawiedliwemu, nieuchronnemu odchodzeniu, chociaż kaktus już wie, że to daremne, że czas słońca minął. Patrzy, jak rożek światła odsuwa się, barwiąc na żółto sukienkę fajansowej pastereczki, błyskając tęczami na kryształach za witryną, bodąc słonecznym rogiem wytartą rozetę, a potem perski zawijas… Purpurowo-fioletowe płatki więdną i schną, i sfruwają cicho w doniczkę, ścieląc kaktusowi prywatny dywanik wspomnień na czas przerw między śnieniem.
Stary kaktus zasypia. Śnią mu się słoneczne pustynie, wydmy, motyle i jaszczurki, śni mu się, jak dla motyli kwitnie, jak jaszczurkom widok kwiatu zapiera dech w piersiach, zanim smykną w cień. I śpi tak i śni, stary, szary, kłujący, niepozorny, skurczony, nieśmiertelny.
Sepulkiana, czyli krótki kurs ekonomii dla opornych
5 marca 2009
Dziś bajka będzie trudna, bo o pieniądzach. A może nie o pieniądzach? Oceńcie sami. Będę mówić powoli i przystępnie, bo sprawy są niełatwe, zwłaszcza dla Ochotniczej Straży Pożarnej.
Za górami, za lasami leży sobie powiatowa metropolia Wólka Górna. Miasto spokojne, przed wiekami z targów słynące, zaś dziś – z wielkiej państwowej wytwórni sepulek, umiarkowanie poszukiwanych na rynkach zagranicznych. Czas był jednak sprzyjający, świat uginał się pod ciężarem niewydanych pieniędzy, koniunktura szalała. Wytwórni sepulek wiodło się więc nienajgorzej, a stołki w zarządzie, jako bardzo artakcyjne, podzielono sprawiedliwie między lokalnie panujących. W ten sposób stołek wiceprezesa do spraw finansowych przypadł najlepszemu specjaliście w gminie, uprzednio zarządzającemu wpływem składek członkowskich niewielkiej, lecz prężnej gospodarczo partii.
Czas, jak mówiłem, był sprzyjający, udało się więc naszej sepulkarni zakontraktować partię swego sztandarowego produktu do, dajmy na to, Francji, za, dajmy na to, 1000 euro. Wiceprezes ds. składek wyjął kalkulator, ponaciskał kilka klawiszy i wyszło mu, że przy aktualnej cenie euro (przyjmijmy 3,50 zł), wartość sprzedanych sepulek za 3500 zł jest satysfakcjonująca bardzo i nawet z premii na nową Kię Sportage wystarczy. No i kontrakt zawarto, a pieniążki miały spłynąć szeroką strugą za trzy miesiące. Czas był jednak aż za dobry i nasz wiceprezes, czytając tradycyjnie zieloną wkładkę Rzeczpospolitej, uświadomił sobie, że oto euro leci na pysk i satysfakcjonujące 3500 zł może lada dzień zamienić się w niesatysfakcjonujące 3000. A że wredni Francuzi nie chcą nam płacić w naszej wspaniałej patriotycznej walucie, tylko w tym paskudnym, żydowskim euro, więc z Kii Sportage mogą być nici. Co robić?
Z pomocą przyszedł Bank, gdzie dyrektorem całkiem niedawno został kolega wiceprezesa ze szkolnej ławy, cudownie odzyskany na naszej-klasie. Kolega koledze zginąć nie da, pojawiło się więc magiczne słowo: opcje.
– Kaziu – mówił kolega dyrektor Banku do kolegi wiceprezesa Sepulkarni – euro poleci na pysk, na premię nie zarobisz. A my, jak chcesz, możemy ci tu zagwarantować, że gdy forsa z Francji spłynie, odkupimy ją od ciebie po dzisiejszej cenie, czyli po 3,50 zł, niezależnie, ja bardzo cena euro spadnie. Czyli dostaniesz od Francuzów 3000, a brakujące 500 dołożymy my. A o nas się nie martw, euro opchniemy, dając kredyt jakiejś emerytce w celu zakupu apartamentu na osiedlu Szklane Domy, które właśnie zaczyna budować Zdzisek, nasz kolega ze szkolnej ławy.
Jak postanowili, tak zrobili. Podpisali umowę, że za trzy miesiące, gdy Francuzi wetkną Sepulkarni te swoje śmierdzące euro, Bank odkupi je po 3,50, ile by wtedy nie kosztowały. W ten sposób Sepulkarnia swoje 3500 zł dostanie bez ryzyka, że jej światowa koniunktura zysk zeżre. Tu jednak włączył się zmysł kupiecki wiceprezesa i jego talenta ekonomiczne. „Zaraz” – pomyślał. – ” A gdyby tak zamiast umowy na odkupienie przez Bank 1000 euro, co je od Francuzów otrzymamy, zawrzeć umowę na 2000 euro? Euro będzie po 3 złote, kupi się tysiąc w kantorze i opchnie głupiemu bankowi po 3,50. W ten sposob premia może wystarczyć nawet na beemkę jakąś mało śmiganą, a Kią niech szef produkcji jeździ. Interes wyglądał na złoty, nikt nie tracił, wszyscy zyskiwali, nawet ta emerytka, bo kredyt niezbyt drogi mogła dostać w walucie.
Niestety, niestety… Ktoś, na pewno żydowscy bankierzy z Wall Street, tak pokombinował, że nagle okazało się, iż po trzech miesiącach euro wywinęło kozła i zaczęło nie 3, a 4 złote kosztować. No i co z tego, pomyślał z początku wiceprezes. Swoje 3500 złotych za wyprodukowanie sepulek dostaniemy, i spał spokojnie, aż do dnia, gdy trzeba było rozliczyć się z bankiem. Tu go dopiero oblał zimny pot, bo przypomniał sobie, że nie tylko 1000 od Francuzów, ale też drugi tysiąc nie wiadomo skąd musi bankowi opchnąć. W kantorze miał kupić, ale w kantorze teraz po 4 złote.
– Antek, ratuj – poleciał do kolegi bankowca – odkup chociaż po te cztey zeta, pal sześć beemka, żebym choć tę Kię zobaczył.
I tu wyszła cała miałkość przyjaźni odnowionych intensywnie przy pomocy naszej-klasy oraz pazerność bankierów-pasibrzuchów. Antek do interesu dokładać ani myślał.
– Kaziu, kochany, lubię cię, w piłę żeśmy do jednego trzepaka kopali, ale biznes jest biznes, nie mówiąc, że mnie zwolnią za działanie na szkodę Banku. Podpisałeś? Podpisałeś. Masz sprzedać 2000 euro po 3,50? Masz. To sprzedawaj. Przecież na kontrakcie z Francuzami zarobiłeś, złotówek dostaniesz dokładnie tyle, co miałeś dostać, ani jednej mniej, a ja już kredyt emerytce przyrzekłem.
– A pięć stów? – słabym głosem zapytał wiceprezes.
– Jakie pięć stów?
– Skąd dołożę, gdy mi paskarz-kantorowiec mniej niż po 4 zeta sprzedać euro nie chce? A ty mi tylko po 3,50 dajesz.
– Jak to, Kaziu? – zdziwił się obłudnie dyrektor Banku, jakby nie wiedział. – To ty nie 2000 od Francuzów dostałeś, tylko 1000? Oj, biednyś ty, biedny, ale nic poradzić nie mogę, geszeft is geszeft, dawaj 2 koła euro, bo jak nie, to ci windykację na łeb naślę, a oni sprawne chłopy, w dawnych służbach szkolone, raz-dwa fotel za 10 tysięcy spod kupra ci wydrą i za bezcen na licytacji opchną.
Tu można by spuścić kurtynę i uśmiechnąć się z politowaniem nad wiceprezesowską głupotą, gdyby nie wiszący w powietrzu dalszy ciąg. Bo koledzy wiceprezesa po linii i na bazie już kombinują, jakby tu z wtopy kolegę wywikłać. A jak wywikłać? Najlepiej, gdy się wszyscy zrzucimy. Bo jak można druha perspektyw na Kię Sportage pozbawić? Przecież już sam, dobrowolnie, zrezygnował z mało śmiganej beemki. A i Ochotnicza Straż Pożarna przy okazji zyska na prestiżu.